powrót

Obory - Mekka pisarzy

Hanna Zofia Etemadi

Najpierw był modrzewiowy dwór szlacheckiego rodu Oborskich, potem na przełomie XVII i XVIII wieku barokowy pałacyk, siedziba Kanclerza Wielkiego Koronnego Jana Wielopolskiego. Siedziba nie byle jaka, bo zaprojektowana przez słynnego architekta Tylmana z Gameren. Wreszcie od 1948 r. Dom Pracy Twórczej, posadowiony w tej samej, choć nieco zdewastowanej przez wojnę budowli otoczonej wianuszkiem jeszcze bardziej dotkniętych zębem czasu oficyn. I tak się złożyło, że o ile sporo napisano o historii tzw. klucza oborskiego i samego pałacu w Oborach, zastanawiając się przy tym nad pochodzeniem samej nazwy, to Dom Pracy Twórczej nie doczekał się kronikarza. Krążyły wprawdzie o nim różne opowieści, czasem wręcz pikantne, ale nikt ich nie zapisał i odeszły w niepamięć, podobnie jak ich bohaterowie. Szkoda – bo przecież byli to na ogół wybitni twórcy, którzy bywali w Oborach. Co tam bywali – dla nich Obory to był prawdziwy dom. Szukali tutaj natchnienia, wypoczywali i bawili się w gronie tych samych wiernych Oborom przyjaciół i znajomych.


Dom Pracy Twórczej Literatów w Oborach. Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r.,
ze zbiorów Biblioteki Związku Literatów Polskich

Ja sama bywałam w Oborach tylko "z urzędu", z kamerą telewizyjną, ale bez trudu mogę przywołać w wyobraźni mieszkańców Domu w czasach jego największego rozkwitu. Widzę pełnego galanterii dla dam Edwarda Burego, jak z emfazą opowiada mi o wyczynie chłopców ze „Sztuki i Narodu” przed pomnikiem Kopernika w maju 1943 r. Utkwiła mi w pamięci jego żartobliwa opinia o bojowych umiejętnościach Gajcego: „No i Tadeusz strzelił – Panu Bogu w okno, bo strzelcem to on nigdy nie był”.

Parkowe alejki na tyłach pałacu wiążą się w mojej pamięci z drobną postacią Juliana Stryjkowskiego, który usiłuje wymigać się od rozmowy przyśpieszając swój drobny krok. Jednak nie udało mu się uciec i umówił się ze mną na wywiad w swoim małym warszawskim mieszkanku, do którego wprowadził mnie zaprzyjaźniony z pisarzem, również pisarz, tyle że dopiero "dobrze się zapowiadający", młody Piotr Szewc.

Oborom zawdzięczam również rozmowę z Marianem Brandysem. Systematycznie przyjeżdżał do Obór z Paryża i przy okazji promocji „Wariacji pocztowych” opowiadał o swojej francuskiej samotności. Mówił nie przerywając spaceru wokół klombu przed pałacem, a ja towarzyszyłam mu cofając się, ze strachem, by nie wejść w kadr.

Najbardziej jednak "Obory twórców" kojarzą mi się z cudowną parą Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim – przystojnym, dystyngowanym, szarmanckim. Właśnie w Oborach usłyszałam o jego miłości do Warszawy i obiecałam sobie, że z tej rozmowy powstanie wzruszający dokument. I powstał, choć dużo później i już nie w Oborach, tyle, że nie mogę odnaleźć go w archiwach TVP. Szkoda. Pani Julia do dziś pozostała wierna Oborom, pomimo że w dużej mierze utraciły one swój niepowtarzalny klimat. Zachowało się wiele filmów poświęconych tej wielkiej poetce. Są w nich fragmenty z Obór, gdy recytuje nad stawem swoje wiersze czy dyskutuje o filozofii życiowej – zawsze stonowana, ciepła, mądra mądrością poetki i doświadczonej kobiety.


Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki na tarasie Domu Pracy Twórczej Literartów 
w Oborach. Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r. Zbiory Biblioteki Związku Literatów Polskich


Diametralne odmienna jest Miecia Buczkówna-Jastrunowa, która widzę w wyobraźni z „Oborami w tle” – pełną werwy twórczej i fantastycznych pomysłów, precyzowanych w antraktach wojny z komarami, które należą niezmiennie do stałych gości Obór. Kontrowersyjna dla wielu Miecia bywała dawniej w Oborach z mężem, znakomitym poetą Mieczysławem Jastrunem i synem Tomkiem. Widać bakcyl poezji ciągle grasuje w Oborach, bo przecież Tomek Jastrun to również poeta i nie byle jaki. Ciekawe, czy przyjeżdża do Obór ze swoimi dziećmi i co z tego wyniknie w przyszłości?

Bo tak się składa, że z wielu dzieciaków ku zgorszeniu pisarzy-seniorów brykających po szacownych parkowych alejkach wyrośli znakomici twórcy. Chociażby Ewa Braun, córka bywalcy Domu Andrzeja Brauna, to światowej sławy scenograf i kostiumolog, odtwarzający arystokratyczną atmosferę Obór w filmach znakomitych twórców. Warto by chyba przywołać echa dawnych lat świetności Obór i sfilmować stare fotografie, utrwalić wspomnienia bywalców, tych nielicznych, którzy jeszcze uważają Obory za swój dom.

A póki co proponuję sięgnąć do „Dziennika” Julii Hartwig, książki Krystyny Kolińskiej „Parnas w Oborach” i wydanego niedawno „Tajnego dziennika” Mirona Białoszewskiego. Dla zachęty wybór fragmentów z przyjemnością przytaczam:

Krystyna Kolińska, „Parnas w Oborach” (fragmenty):

„W roku 1998 minęło pięćdziesiąt lat od chwili, gdy przed oborski pałac zajechali pisarze, zainteresowani możliwością przejęcia rezydencji na dom pracy twórczej. Pomysłodawcami stworzenia sielankowej przystani dla ludzi parających się piórem byli: Ewa Szelburg-Zarembina, Leopold Lewin i Aleksander Wat. Oni to w grudniu 1947 zredagowali pismo do obywatela Ministra Kultury i Sztuki, podsunęli do podpisu obywatelowi Prezesowi Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, który z pełnym zrozumieniem potwierdził, że „jedną z najpilniejszych potrzeb życia literackiego jest posiadanie w najbliższej okolicy domu do pracy, z dobrą komunikacją, gdzie literaci warszawscy mogliby wykroić dwa, trzy dni w tygodniu na pracę twórczą. Nie wątpimy, że dobroczynne tego skutki dla naszego piśmiennictwa okazałyby się wnet doniosłe”.

Zredagowanie pisma nie było trudne dla przedstawicieli Związku, łatwe też okazało się uzyskanie akceptacji ministra urzędującego w pałacu Potockich, ale czy tak bezboleśnie uda się wyprowadzić z pałacu Potulickich ważnych dyrektorów kierujących państwowymi Zakładami Chowu Koni, poskromić ich ulubione wierzchowce, tratujące ścieżki i trawniki w historycznym parku?

Mimo przeszkód sprawa domu pracy twórczej ruszyła z kopyta. W proces oddawania w ręce literatów tej – jak podkreślano w piśmie – „cennej własności ludu , aktem sprawiedliwości dziejowej odebranej magnatom”, włączyły się nie byle jakie wówczas szychy. Sam prezydent Bierut poparł starania tak skutecznie, że w trybie bardzo pilnym wyasygnowano na restaurację (chodzi rzecz jasna o remont), niemałe pieniądze, wyznaczono mieszkania zastępcze dla dyrektorów, do baraków przesiedlono folwarczną służbę.

I nie minął rok od założenia pisma, gdy pewnego wrześniowego dnia Anno Domini 1948 odbyło się otwarcie Domu, uwiecznione nie tylko fotografiami robionymi przez Józefa Hena, ale i wpisami do grubej, specjalnie na ten cel przez Zarząd Główny ZLP zakupionej Księgi Pamiątkowej.”
….................................................

„Atmosfera Arkadii literackiej sprzyjała dobremu samopoczuciu, łagodziła obyczaje. W 1953 roku schorowany już, cierpiący Aleksander Wat określił Obory, jako „piękną wyspę eskapizmu, wypełnioną uśmiechami nieba, urodą drzew i tchnieniem ciepłego wiatru.” Nie wypadało uprawiać w tym Domu ideologii, demonstrować niechętnego stosunku do nie towarzyszy.

Zbigniew Herbert, który wybrał w tamtych czasach samotność na drodze twórczości, pojawił się w tej Arkadii po raz pierwszy dopiero w 1956 roku. I stanął zaskoczony – mile, rzec można, bo oto podszedł do niego na parkowej ścieżce jeden z bardzo niechętnych mu przedtem, wpływowych „pryszczatych” i wyciągnął rękę: „ciepły, zwykły, uśmiechnięty, bez noża w zębach i czerwonej koszuli wyrzuconej na portki”. W latach siedemdziesiątych spotykałam Herberta w Oborach. Pamiętam wieczorne spacery wokół klombu, jego wspomnienia o Lwowie, a także i o okresie, gdy po wojnie mieszkał w Sopocie....

Wśród stałych albo często pojawiających się gości widziało się nie tylko urodzonych u progu dwudziestego stulecia czy jeszcze starszych, jak Adam Grzymała Siedlecki, Benedykt Hertz, ale i znacznie młodszych, na przykład cieszącego się do dziś wzięciem u pań Józefa Hena, Andrzeja Brauna czy Jacka Bocheńskiego....


Józef Hen. Dom Pracy Twórczej Literatów
w Oborach. Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r.
Zbiory Biblioteki Związku Literatów Polskich


Krystyna Tarnowska, Marek Hłasko (drugi z lewej) i Antoni Słonimski
w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r.
Zbiory Bilioteki Zwązku Literatów Polskich

Marek Hłasko stanowił w Oborach obiekt westchnień nie tylko niewieścich. Jeśli wierzyć starszym pracownikom, to „taki jeden z tych pederskich, co rano wyrywał pokojowej tacę z rąk, aby samemu zanieść herbatę, mleko, bułki, ser, wędlinę i dżem Maruniowi, to jest temu panu Hłasce.

Andrzejewski dużo tutaj pracował, książki „Złoty lis” i „Miazga” w Oborach były pisane. Przymanowski zamykał się w pokoju na cztery spusty, żeby nikt mu nie przeszkadzał, dopóki nie skończy „Czterech pancernych i psa”….

Jeden i drugi lubili popić sobie, ale nie hałasowali, ludzi nie obrażali jak Iredyński czy Brycht; ci to lustro kiedyś potłukli w apartamencie (w całej oficynie tylko owo dwupokojowe pomieszczenie miało łazienkę z WC), na klombie przed pałacem Brycht fikołki urządzał, na rekach stawać próbował, i to w samych tylko kąpielówkach.

Grochowiak, choć także od trunków nie stronił, budził sympatię. I zanim zmarnował siebie do końca, zdążył ocalić hrabiowską lokomobilę, z niektórych części już ograbioną. Przytargał ją kiedyś z PRG-u przy pomocy Zbyszka Jerzyny i Janusza Krasińskiego. Nie daliby rady, gdyby nie zaprzęgli do niej państwowego konia. Za „wypożyczenie rumaka” musieli chłopu postawić litr wódki i cztery piwa.”
…................................................

„Obory to nie tylko utwory tu napisane, czasami wiele znaczące w naszej literaturze, nie tylko scenariuszowe wersje „Popiołu i diamentu” (Andrzejewski wspólnie z Wajdą) czy „Panien i wdów” według powieści Marii Nurowskiej.

Obory to także żywi stali goście: prozaicy, poeci, naukowcy… Dobrowolnymi „jeńcami Obór (tak określiła ich Ewa Berberyusz w reportażu) są Kazimierz Brandys z żoną Marią, przyjeżdżający tu co roku aż z Paryża.


Kazimierz Brandys z psem na tarasie Pałacu w Oborach.
Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r. Zbiory Biblioteki
Związku Literatów Polskich



Maria Brandysowa i Janusz Minkiewicz grający w brydża. Dom Pracy Twórczej Literatów
w Oborach. Fot. Andrzej Szypowski, 12 X 1959 r. Zbiory Biblioteki Związku Literatów Polskich


Z pobliskiej Warszawy natomiast pojawiają się często: autor „Jeńca Europy” Juliusz Dankowski, poetka Julia Hartwig, krytyk Helena Zaworska, pisarki – Krystyna Berwińska, Anna Strońska, która mimo chorego serca nie tylko pracuje tu intensywnie, ale i strzeże przed obcymi pałacowych włości jak najlepszy ochroniarz, Stanisław Kowalewski i wielu, wielu innych twórców.

Obory to również przyjazne miejsce na ziemi dla naukowych autorytetów, by wspomnieć choćby tylko profesor Marię Janion, profesor Marię Łopatkową, profesor Alinę Witkowską, profesor Annę Świderkównę...

Obory to również pamięć o tych, co już odeszli: łatwo wskrzesić tu obraz tragicznie zmarłego autora „Obłędu” Jerzego Krzysztonia, Seweryna Pollaka, Andrzeja Kuśniewicza, Mariana Brandysa, Artura Międzyrzeckiego, który choć poważnie chory, zapraszał przyjaciół na rozmowy do apartamenciku w „Domku ogrodnika”.

Obory to – dziś kwitowane śmiechem – opowieści o gafach „świeżo „nastałych " kierowników, którzy nie mając rozeznania, wyznaczali miejsca przy jednym stole byłej żonie – literatce obok byłego męża literata z nową żoną , także literatką, albo sadzali „bojownika o wolność i demokrację” obok wojującego opozycjonisty. Ileż to trzeba było posiąść wiedzy, ileż uzyskać informacji o gościach „spod Hetmana”, „spod Kominka”, czy „spod Zegara”, aby nie panowało przy posiłkach grobowe milczenie lub aby ostentacyjnie nie zmieniano miejsc w pospiechu i we wzburzeniu.

Obory to nie tylko ludzie.... To także kotki i pieski domowe, tu przemycane do pokoi, to skrzypiące – niegdyś – stare stoły, zapadające się łóżka, twarde kozetki , chybotliwe półki, szafki nocne i stoliczki z powypalanymi blatami ( czasem zapomniało się wyłączyć grzałkę). Pamiętam i te niskie, pakowne szafy, szczególnie tę jedną, stojąca w pierwszym pokoju apartamentu nr 5. Na jej drzwiach żona Antoniego Słonimskiego, malarka, pani Janina, wyfantazjowała, zgodnie z rysunkiem słoi drewna, jakieś fale, postacie i zarys jakiejś twarzy. Gdzie powędrowały te faliste zjawy, gdy wymieniano stare meble na „nowoczesność”?”
…..........................................

„Stali bywalcy mieli, zarówno w pałacu, jak i w oficynie, ulubione pokoje. Ja na przykład numer 17 (o ile pokój był wolny, bo siedemnastka na pierwszym piętrze była też ukochanym miejscem pisania Mariana Brandysa.) Ściana dzieląca nr 17 od nr 16 była wyjątkowo cienka, akustyczna. Często nocą budziły mnie głośne nasłuchy radiowe, czynione przez poetę F., oraz - po jego wyjeździe - monologi żony prozaika K. na temat zbyt obficie wypijanych przez małżonka wysokoprocentowych trunków. Z tym, że prozaik K. gorąco mnie zawsze potem przepraszał, a poeta F. zimno cedził: „Osoba tak nietolerancyjna jak pani powinna nocować w parku”.

Siedemnastkę objął po mnie kiedyś Miron Białoszewski, a gdy puścił pokój po miesiącu, natychmiast tam wróciłam. Nie zdążono jeszcze wynieść porozwieszanych gałęzi, pęków ziół, zasuszonych kwiatów, pozostawionych przez niezwykłego poetę.

Pani Tereska Marciniak, sprzątając, informowała mnie z przejęciem: ”Śpi, moja kochana pani, w dzień, przy zamkniętych i całkiem zasłoniętych oknach. Pełno tu zawsze takich zielsk, liści. Nocą to on chodzi – tu pani Tereska uczyniła znak krzyża – na cmentarz, aż do Słomczyna: tam są grobowce Potulickich. Często mi mówi: „Niech pani się ze mną, pani Teresko tam wybierze. Umarli krzywdy nie robią… Spokój jest, cisza”.”


Miron Białoszewski, „Tajny dziennik” (fragmenty):

„Jestem w Oborach w domu literackim z Jadwigą i Stachą. Na piętrze nad zeszłorocznym moim pokojem. Sufit z belek, które pachną. W zeszłym roku w takim pokoju mieszkała Meksykanka i jej zazdrościłem. W tym roku wydaje mi się, że pokój na dole był ciekawszy.”
….......................................

„Dużo tu jest powtórkowiczów, czyli tych ludzi, którzy byli ze mną w zeszły toku. Jadwiga powiedziała, że to widocznie październikowcy. Jest przecież pani Julia Hartwig – Międzyrzecka,, jest małżeństwo, które lubi muzykę, jest pani, która nie cierpi muzyki i pisze ciągle na maszynie i zwróciła uwagę pokojowi Stachy i Jadwigi, kiedy ja tu za głośno puściłem im muzykę, tylko, że ja się wtedy schowałem za drzwi, a one to wzięły na siebie, i Jadwiga ma rację, że ja z jednej strony chcę z nich robić parawan, a potem mam pretensje, że robią z siebie parawan. Jest małżeństwo, on stary pan, zdaje się historyk, który tak się nie podobał z urody Meksykance, i jego żona o wiele lat młodsza od niego, wciąż obliczam o ile, i wychodzi mi, że o trzydzieści lat, rozmawiają przez ścianę, słyszę i potem trochę mnie to krępuje, że mnie słychać w moich różnych czynnościach. Ale w końcu macham ręką i się nie przejmuję niczym, chodzi mi o to tylko, żeby ich nie budzić, po to, żeby oni mnie nie budzili, z początku za głośno nastawiali radio, przypiąłem im anonimową kartkę z prośba o przyciszenie, na drugi dzień było ciszej, teraz od dwóch dni jest dość " bezradiowo". (…) Jest jedna pani starsza, która chętnie rozmawia o każdej sprawie w każdym miejscu, chyba jest z mężem, chociaż wygląda na samotną. Ukazała się para młodych, która tak samo w zeszłym roku ukazała się o tej samej porze, on mi się ulotnił. Wyliczyłem, że razem ze mną jest dwanaście tych samych osób. A wszystkich nas jest w tej chwili dwadzieścia osób.”
…................................................

Dowiedziałem się od pani Julii, bywaczki Obór, że ta pani, której zawsze muzyka głośna przeszkadza, bo zawsze ma trudne teksty do przepisania na maszynie, jest nie pisarką, nie tłumaczka, a tylko wdową po kimś piszącym i sama przepisuje na maszynie, zarobkując w ten sposób.
- Tak, że nie musi pan mieć wyrzutów sumienia
Ja
-Ale ja jej współczuję
Zapytałem o parę, która mieszka obok mnie. Ten stary pan, który tak się nie podobał Meksykance, że ma takie szerokie biodra, że jak się schyli to jest taki szeroki w pupie, stary, brzydko łysy, nudny, a jego żona oczywiście o trzydzieści lat młodsza, wysoka, niebrzydka, ładnie się ubiera w długie suknie.
- Stylizuje się na Dagny Przybyszewską- określiła pani Julia.
Więc dowiedziałem się od niej, że ten niepozorny, nudny, ziewający i kichający pan, to pisarz powieści sensacyjnych. O mało nie spadłem z krzesła ze zdziwienia. Pani Julia śmiała się ze mnie, że nie działa na mnie poezja, a działa na mnie taka wiadomość.
…...............................................

Zajechałem do Obór. A tu wiatr, zimnica, schodzenie do mrozu, goło, gorzej niż w Warszawie, listków prawie żadnych, gdzieniegdzie pączki, ale w tym zimnie to i na to się nie zwraca uwagi, trochę trawki, krzaki koło kocich łbów wycięte. Do tego zmęczenie porannym wstaniem. Od razu odechciało mi się tych Obór. A potem się uspokoiłem i pomyślałem, że trzeba przezwyciężyć i siebie, i to, co dokoła. Coś łyknąłem na wzmocnienie i wyszedłem. Jednak to zwąchanie się w nocy z drogą, z błotem, nawet z zimnem coś dało. Coś zadzierżgło. Po pierwszej nocy pierwszy poranek z siwym mrozem, ale już między ścianami, w których się miało sny. A to łączy.
….............................................

Panią od Rosji i kryminałów spytałem, jak się pisze właściwie kryminał. Że to trudne przecież. Przyznała, że to trudne i ze pisząc te kryminały dla zarobku, miała ambicje literackie. Więc spytałem ja, jak to właściwie się wymyśla kryminał. Ona mi powiedziała, ze trzeba wymyślić oryginalne zabójstwo, a potem oryginalne dochodzenie, kto zabił. I że cały czas trzeba kołować czytelnika, bo na tym gra polega.
Przyznałem, że tak, że bez kołowania nie ma przyjemności. W nocy wziąłem się do wertowania jej kryminału, napisany ciekawie. Z początku mi przesłaniała akcję jej sylwetka. Twarz. Dosłownie widziana drugimi oczami. Tymi wyobrażeniowymi, przypomnieniowymi. Ale wdałem się w akcję i ukazywanie się pani przestało mi przeszkadzać. Bo ja mam taki jakiś układ odbiorczy, że mi znajomi raczej przeszkadzają w czytaniu książek. Chyba, że to są przyjaciele i wtedy muszę ich czytać z musu.
….............................................

Księżna to kierowniczka tutejszego domu literatów, tak zwanego twórczego. Jest na pół uprzejma, na pół kwaskowa. Tym bardziej księżna. A dlatego księżną ja nazwałem, bo tutejszy pałacyk jest po szwagierce Sobieskiego. Podobno niezbyt dobrze się prowadziła i Sobieski chciał ja mieć dalej od Warszawy i od Wilanowa i ją tutaj usadowił w Błotach. Błota są do dziś z sadzawek, z którymi ciągle coś robią, przekopują, żeby skasować komary, a jednocześnie nie skasować wody. Wody świecą po ciemku.... I dzięki tym błotom jest mgła, a dzięki mgle pałacyk ma wciągającą siłę, kiedy stanie się na skrzyżowaniu czarnej drogi z kocimi łbami, latarnia przy wejściu do pałacyku …. jakby nawoływała do siebie. A troszkę przypomina wejście do grobowca.
Ostatnio przed tak zwaną reforma czy rewolucją, a może po prostu przed wojną, pałacyk i majątek tutejszy należał do pewnego hrabiego, który wyemigrował za granicę. Zdaje się, że żyje do dziś. W Szwajcarii. Spotkała go tam kiedyś Ania.
Obok jest Jeziorna, a przed Jeziorną Klarysew. Tam na wzgórzu kościółek barokowy niby, ale jest to barok piłsudski, który się okazuje domem wychowawczym po zakonnicach klaryskach, które wychowywały młodzież przed wojną tutaj.
…......................................................

Szedł przez telewizję „Pegaz”. Wszyscy już powychodzili. Tylko w tylnym rzędzie siedziała pokojowa Małgosia, mieszkająca tutaj przy wychodku, i jej mąż. Oni trochę z ciekawości a trochę z pilnowania. Małgosia jest hoża i tęga. Typowa z czasów Sobieskiego, z czasów Janowskich. Taka sama jest i Tereska. Chyba w ogóle wszystkie tu są takie same. Oprócz jednej chudej, która podaje mi śniadania. (Wpada do ciemnego pokoju, bo pokój mam ciemny, bo przywiozłem ze sobą czarne ceraty i pozasłaniałem nimi okna. Wpada, stawia na stole talerzyk ze śniadaniem, termosu nie stawia, bo powiedziałem, że nie potrzeba, i mówi „dzień dobry” i wychodzi szybko.)

Więc kiedy poszedłem na telewizję, to tam siedziała tylko Małgosia z mężem. O dwa krzesła od niej siedziała siwa, duża pani w wieku, który raz się wydawał młodym, a raz starym. Powiedziała do mnie w pewnej chwili, że mamy wspólnych znajomych, że mówiła do niej o mnie z zachwytem znajoma Kasia. W pewnej chwili wpadł, wszedł pan Julian Stryjkowski. Mały Żydek. Ma już siedemdziesiąt jeden lat, ale dziarski. Bo się gimnastykuje i chodzi na spacery. Może nie dlatego, ale to mu pomaga do samopoczucia. Pani Julia Hartwig podziwia to i jest przerażona, bo mówi, że nie lubi umartwiać swojego ciała. Pewnie, że to nudne.
….........................................

Z panią Ludmiłą Marjańską i z panią Anną Pogonowską, dwiema poetkami miałem też spotkanie u siebie. Czytaliśmy sobie swoje wiersze. Pani Anna Pogonowska opowiadała o różnych osobach. Z okresu przed stalinowskiego i stalinowskiego. Jak to ona należała też do pewnej, do tej samej, co oni grupy „Kuźnica”, bo miała – tu uśmiech – przedtem pewne skłonności socjalistyczne. Jak myśmy się uśmiechnęli do tego uśmiechu, to ona nam to wytłumaczyła
- No bo co potem z tego wyszło
I jak to te osoby, które z nią razem startowały, zrobiły się zaraz chorągwiami. A potem z kolei rozmaite dzieje.
Dowiedzieliśmy się od niej, jak wyglądają wieczory autorskie w kościołach. Na zaproszenie władz kościelnych czy nawet samego prymasa. Odbyły się już takie wieczory w kościele na Mokotowie, w Katedrze, u Świętej Anny, na Saskiej Kępie.
Pani Anna Pogonowska tez była na takim spotkaniu kościelnym. To wyglądało tak, że odprawiała się msza, autorzy siedzieli przy ołtarzu w ławkach, stallach, tam gdzie dawniej biskupi. Po mszy podchodzili oni, czy aktorzy do mikrofonu, też przy ołtarzu głównym i wygłaszali wiersze. W pewnej chwili pani Pogonowska wstała, zrobiła dumny ruch głowa w górę i do tyłu.
Pani Hartwig się podniosła i podeszła do mikrofonu przy głównym ołtarzu.
Zdziwiłem się, że tak złośliwie o niej. Okazało się, że ona nie lubi pani Julii. Obydwie z panią Marjańską uważają, że jej wiersze są intelektualne, chociaż na pewno dobre.
…............................................

Jeszcze tylko dziesięć dni pobytu w Oborach. Rzadko bywa to sezon na wiersze, brakuje mi tu impulsu. Po powrocie do warszawy wraca pewna regularność pisania i niepisania, tutaj twardo oddawać muszę czas na prace innego rodzaju. Trzy lata temu poświęciłem wakacje na redagowanie listów i materiałów, które ukazały się następnie w „Kwartalniku Artystycznym” z okazji dziesięciolecia odejścia Artura. W tym roku przygotowuję wybór swoich wierszy, wybór, który coraz bardziej przypominać zaczyna zbiór, co wynika ze świadomości, że więcej już wyborów za mojego życia nie wyjdzie, skłaniam się, więc do pozostawienia jak najpełniejszego obrazu całości, która inaczej będzie trudno dostępna.

Każdego roku o tej porze podobne słabniecie lata, pierwsze opadłe liście, wczesny zmierzch, chłodniejsze wieczory. Nawiedziły nas w minionych tygodniach burze i ulewy, nawet grad, wiele dni chłodu i niepogody, na zakończenie nagroda w postaci najpiękniejszych dni, jakie sobie można wyobrazić, łagodnych, słonecznych, cichych. Cichych tym bardziej, że w tym roku w Oborach pustki. Ze stałych bywalców pani Maria Janion, do której przysiadam się po kolacji, na ławkę przed pałacem. Roztacza się stamtąd widok na rozległy trawnik otoczony bukszpanem i na główna aleję, która ciągnie się poza park, w górę, ku szosie prowadzącej do Góry Kalwarii.


Pensjonariusze w jadalni Domu Pracy Twórczej Literartów w Oborach.Fot. Andrzej
Szypowski, 12 X 1959 r. Zbiory Biblioteki Związku Literatów Polskich

Podobnie jak w kurortach, kiedy kończy się sezon, wczorajszy ożywiony urok ustępuje postępującej melancholii, tak jest i z Oborami, które po wieloletnim sezonie zapadają coraz to bardziej w martwotę, zapowiadając ostateczną zapaść. Siedząc na ławce przed pałacem, jako jedna z niewielu osób z dawnego pisarskiego kręgu, żyjących jeszcze, wspominać mogę wielkie dni Obór pełnych życia, goszczących pisarzy o znanych nazwiskach, starych i młodych, wśród których najserdeczniej wspominam Antoniego Słonimskiego i jego zonę, malarkę, Jankę Konarską. Ponieważ przyjeżdżaliśmy tu z Arturem często, zarówno latem jak i zimą, razem lub osobno, mieliśmy wiele okazji, by spotkać kolegów i przyjaciół pisarzy, którzy zjawiali się tutaj, podobnie jak my, zarazem pracować i odpoczywać. Późnym rankiem Antoni przysiadał zazwyczaj na tarasie, żeby przeczytać gazety. Aleksander Wat, przykryty pledem, wyciągnięty na leżaku, chronił się przed słońcem w cieniu najbliższej lipy, nie stroniąc od pogawędek z Antonim. Aleję przebiegał czasem szybkim kroczkiem zaaferowany Julek Stryjkowski, skłonny do żartów, ale i obraźliwy, zwłaszcza, kiedy zaczepił go Adolf Rudnicki, znajdujący w tym szczególną zabawę. Rzadko, bo niemal wyłącznie na posiłki, opuszczał swój pokój Jerzy Andrzejewski. Odwiedzaliśmy go wieczorami, żeby porozmawiać i wychylić razem kilka kieliszków alkoholu, usprawiedliwiając się panująca w Oborach wilgocią. Preteksty nie były zresztą konieczne. Był to czas, kiedy wino nie było w tak powszechnym jak dziś użytku, łatwo dostępne i niedrogie. Ceny wina były wysokie i zwyczaj jego picia nierozpowszechniony. Raczyliśmy się więc alkoholami wysokoprocentowymi. Z Obór odbywały się od czasu do czasu wyprawy na kurczaka do znanej w Konstancinie knajpki, skąd wracało się zazwyczaj w dobrych humorach.
Z Kaziami Brandysami chodziliśmy lub jeździliśmy najchętniej do kawiarni Buchmana w Konstancinie, na kawę i lody. Zachodzili tam także goście mieszkający w domu Zaiksu (mam zdjęcia zrobione z tej okazji). Do Obór przyjeżdżał tez Marian Brandys. Pamiętam spory, jakie prowadzili niektórzy czytelnicy na temat:, który z dwóch Brandysów większy. Wszczynali je zazwyczaj zwolennicy Mariana, zazdrośni o zagraniczna sławę Kazimierza. Obaj byli świetnie wychowani i chętnie używali w rozmowie tonu żartobliwego, choć Marian dawał sobie w stosunkach z ludźmi więcej luzu. Kazimierz z kolei miał dowcip bardziej cienki, literacki.”
…............................................................

„Manifestacja oddaliła się, jak tyle innych wydarzeń większych i mniejszych. Czas nie tylko wyrównuje, ale i rozsypuje.

Byłem dwa tygodnie w Oborach, gdzie od razu sielsko. Spokój, petard nie widzieli, nie słyszeli. Literaci i sprzątaczki przed telewizorem, potem dokoła gazonu, potem spać, albo czytać, potem śniadanie do łóżka, ptaszki, drzewa, stawy po hrabinie, kolacja wśród starych portretów i olbrzymich rzeźbionych szaf pod rozjarzonym żyrandolem. Koszt na osobę – 200 złotych dziennie. Mówią, że to tanio, gdzie indziej więcej.”


Julia Hartwig, „Dziennik” (fragmenty):

„Jestem już w Oborach od kilku dni. Zajmuję pokój numer dwa, na parterze, w sąsiedztwie Marii Janion, która zazwyczaj spędza tu sierpień. Zastałam, jak co roku, kilku stałych gości: państwo Osękowie, pani Krystyna Lewinowa, reszta nieznajomi spoza środowiska, wiek od sześćdziesiątki wzwyż.

Niejedno się zmieniło w Oborach od roku: na stawie gruby rudozielony kożuch zniechęca do zasiadania nad wodą. Zdechł ostatni łabędź i znikły stada dzikich kaczek, które tworzyły jego ruchliwy dwór. Woda martwa i nieruchoma. Ławki w parku poprzestawiane, zwłaszcza od strony najbardziej malowniczej części stawu, skąd można było kontemplować widok najdalej aż do półwysepka zieleni wcinającego się w wodę. Poproszę o postawienie tej ławki „widokowej” w poprzednim miejscu.

15 sierpnia
Wczoraj były moje urodziny (to jak z Kantora). Ilość lat trochę niezwykła, osiemdziesiąt dziewięć, a niektórzy już mi zapowiadają: w przyszłym roku będzie „równo”.
Wracając do urodzin: już nie pierwszy raz obchodzę je w Oborach. Znów w cieniu rozłożonego parasola, przy stawie, gdzie ustawiono przykryty białą serwetą stół, przygotowano maszynki z kawą i herbatą, szklanki kieliszki i filiżanki. Ewa Krasińska przywiozła w prezencie tort. Hania Trzeciakowska, która wzięła na siebie całą organizacje podwieczorku, dostarczyła winogrona i w darze białe wino.”

Tekst i wybór cytowanych fragmentów: Hanna Zofia Etemadi

*W tekście wykorzystano zdjęcia Andrzeja Szypowskiego ze zbiorów Biblioteki Związku Literatów Polskich udostępnione za zgodą Marii Szypowskiej