powrót

Rodzina Konarskich i Janotów-Bzowskich. Wspomnienie.

Joanna Kiełczewska

Historia rodu Jaxa Konarskich zaczęła się na terenie obecnej dzielnicy Berlina, Küpenick. Znajdował się tam romański zamek, siedziba słowiańskiego rodu książąt Jaxów władających plemieniem Sprewian. Niestety w połowie XII wieku, ostatni z rodu, Jaxa, wplątał się w wojnę sukcesyjną o spadek po księciu Brenny (Brandemburgii) z Albrechtem Niedźwiedziem. Nie mając żadnych praw do spadku, wojnę tę przegrał i stracił swoje księstwo. Grób jego znajduje się we Wrocławiu. Tam też w Muzeum Narodowym przechowywany jest tympanon fundacyjny opactwa benedyktyńskiego na Ołbinie, z portretem jego i jego żony Agaty, stanowiący cenny zabytek architektury romańskiej. W XVII wieku, co wydaje się dość zabawne, potomek Jaxy - Jan Jaxa z Konar, herbu Gryf, został generałem właśnie wojsk brandenburskich. Winy zostały więc darowane.

Na starych warszawskich Powązkach jest grób pradziada mojego ojca, Rafała Jaxy Konarskiego. Na płycie widnieje napis „Były obywatel ziemski” . Musiała więc nastąpić w tej rodzinie kolejna utrata majątku i dlatego syn Rafała, czyli dziadek mojego ojca, Bronisław Konarski, wyjechał do Kijowa, gdzie wkrótce się wzbogacił. Na przełomie XIX i XX wieku miał tam już położony na skarpie nad Dnieprem dwór z parkiem, Tatarkę, a obok fabrykę przemysłu spożywczego. Był właścicielem jeszcze kilku nieruchomości w Kijowie. Pełnił też funkcję naczelnego dyrektora Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Rosja”.


Tatarka, dwór Bronisława Konarskiego, Kijów, koniec XIX w.

Ożenił się z Anielą Wieniawską, córką Juliana Wieniawskiego. Jego rodzonymi braćmi byli - Henryk Wieniawski, skrzypek, wirtuoz i światowej sławy kompozytor oraz Józef, który przez lata akompaniował Henrykowi na niezliczonych koncertach, na całym świecie. Bracia Wieniawscy pochodzili z rodziny żydowskiej. Ich ojciec, znany lubelski lekarz, ze względu na restrykcje wobec Żydów przy otrzymywaniu wyższych stanowisk państwowych, postanowił dać synom szansę. Ochrzcił się, przyjmując nazwisko Wieniawski, od dzielnicy Lublina Wieniawa, w której mieszkał. Dzięki temu pradziadek mojego taty, Julian Wieniawski , po skończeniu studiów prawniczych w Paryżu, mógł przez wiele lat pełnić funkcję dyrektora Towarzystwa Wzajemnego Kredytu. Jednocześnie, przez dwadzieścia lat pisał w tajemnicy, pod pseudonimem Jordan, cykliczne satyryczne artykuły do „Tygodnika Ilustrowanego” oraz równie popularne, satyryczne sztuki i książki. Dopiero po 20 latach ktoś odkrył jego tajemnicę.


Tadeusz i Janina z Zabłockich Konarscy (w środku), ok. 1910 r.

Dziadkowie mojego ojca, Aniela z Wieniawskich i Bronisław Konarski, mieli jedynego syna, Tadeusza, mojego dziadka, który po ukończeniu zagranicznych studiów handlowych, wrócił do Kijowa i zakochał się w radosnej, niezwykle otwartej na świat, inteligentnej Janinie Zabłockiej, zwanej Ninką. Pobrali się, a w 1912 roku urodził im się syn, mój tata Andrzej.


Dracze, dwór Stefana Zabłockiego. Zachodnia Ukraina.

Rodzina mojej babci – Zabłoccy, herbu Łada, wywodziła się ze szlachty wielkopolskiej, która przeżyła w XIX wieku przemarsz wielu wojsk europejskich nieustannie grabiących wielkopolskie majątki. Ostatecznie stracili swoje posiadłości po powstaniu styczniowym.


Stefan Zabłocki.

Stefan Zabłocki, ojciec mojej babci, twierdził ponoć, że przyjechał do Kijowa z dwudziestoma rublami pożyczonymi od Żyda. W Kijowie był też jego brat Witold. Wkrótce otrzymali przedstawicielstwo niemieckiej fabryki nasiennej Schreiber & Co. A.G. Była to żyła złota. Sprzedawali nasiona buraków cukrowych – Stefan na Ukrainie, Witold w Rosji. Plantacji o tym profilu zakładano na tych terenach mnóstwo. Dziadek mojego taty, kupił kilka kamienic w Kijowie. Wybudował też dwór Dracze na Zachodniej Ukrainie. Dwór był nowoczesny, z łazienkami, pełnymi rasowych koni stajniami i powozownią. Stefan Zabłocki zaplanował nawet ufundowanie kościoła w okolicy. Jak opowiadał, zawarł pakt z Panem Bogiem i pojechał do Monte Carlo, aby z Jego błogosławieństwem wygrać odpowiednią sumę. Niestety zawiódł się i zgrał się do deski – ledwo mu wystarczyło pieniędzy na opłacenie powrotnego biletu. Dobrze, że nie było wtedy kart kredytowych.


Dracze. Gra w tenisa.

Tak to obydwaj dziadkowie mojego ojca, kiedy zostali wyrzuceni z siodła, wybrali Kijów. Polacy na Ukrainie mieli te same prawa co Rosjanie. Radzili sobie znakomicie. Ich dzieci miały zagraniczne guwernantki i nauczycieli. Znały języki, podróżowały po świecie. Grały w tenisa, pływały po Dnieprze. Bywały na balach.


Dracze. Tadusz i Ninka Zabłoccy.

Wszystko zapowiadało się wspaniale i dostatnio. Życie towarzyskie kwitło. Wakacje spędzano w Odessie, na francuskiej riwierze lub we dworze dziadka Stefana w Draczach, gdzie jeździło się jego nowiutkim Mercedesem Był to biały kabriolet z czerwonymi szprychami kół i granatowo-białą karoserią. Babcia opowiadała mi, że jako dziecko, była na drugiej Wystawie Paryskiej i wdrapała się na nowiutką atrakcję Paryża - Wieżę Eiffla.

Wybuchła I wojna światowa. W marcu 1918 roku wojska niemieckie wkroczyły do Kijowa. Kiedy nastąpił odwrót zaczęła się panoszyć rewolucja. Któregoś dnia w domu dziadka Stefana odbyła się, głównie w celach rabunkowych, rewizja bolszewicka. Sytuację uratował kucharz Sebastian, który nakarmił i napoił sowicie wódką wygłodniałych bolszewików a następnie powiedział: „Zabłockowo niet a wy pokuszali, popili i tiepier won!” W tym czasie pokojówka, na wszelki wypadek, schowała najcenniejszą biżuterię w fałdach swego tłustego brzucha.

Jakiś czas potem, w pobliskiej prochowni nastąpił wybuch. Był tak mocny, że od ognistego podmuchu z rozbitych okien, mój mały tata przeleciał przez ogromny salon lądując szczęśliwie na… kanapie. Miasto przechodziło z rąk do rąk, rabowane przez rozliczne bandy. Pozostawanie w ekskluzywnej dzielnicy Kijowa, zamieszkałej przez przemysłowców, arystokrację i intelektualistów, stało się zbyt niebezpieczne. Cała rodzina przeniosła się do Tatarki, dworu dziadka Bronisława nad Dnieprem. Właściciela chronili tam, świetnie traktowani przez niego, robotnicy z jego fabryki.

W tym czasie, mój sześcioletni tata przeżył okropną historię. Zjeżdżał na sankach z dnieprzańskiej skarpy. Wjechał nagle na drogę i o mało nie został rozjechany przez wielką ciężarówkę. Młody kierowca wyskoczył, utulił małego chłopca płacząc i mówiąc „tak nie lzia, tak nie lzia”, odjechał. Chłopiec zaś zobaczył straszny widok, samochód bowiem wyładowany był kłębowiskiem zwieszających się ciał a z otwartych ust jednej z kobiet wydobywał się przerażający jęk.

Rozpoczął się głód. Któregoś dnia ojciec taty przyniósł pokwikujący worek. Zdobył prosiaka. Nikt jednak nie był w stanie go zabić. Nazwano go August. Stał się ulubioną maskotką rodziny. Chodził dostojnie po salonie, z piękną kolorową kokardą zawiązaną na karku lub bawił się radośnie z dwoma ogromnymi dogami arlekinami.

Cały 1918 rok przetaczali się przez Kijów biali Rosjanie i biali Ukraińcy lub czerwoni Rosjanie i czerwoni Ukraińcy. Wiosną 1920 roku miasto zelektryzowała wiadomość o nadchodzących wojskach polskich. Nastąpiła błyskawiczna ewakuacja władz bolszewickich. W więzieniach tajnej policji, czerezwyczajkach, pozostały, zmasakrowane po torturach, ogromne ilości ciał. Wszędzie grzebano lub palono zwłoki.


Defilada wojsk polskich w Kijowie.

Kiedy polskie wojsko doszło do Kijowa, głównymi ulicami przeszła wielka defilada. Polscy ułani na koniach, orkiestra dęta, werble. Mieszkańcy Kijowa wylegli na ulice, z balkonów sypały się kwiaty. Mój tata opowiadał, że zapamiętał maszerujących ułanów, wiwatujący tłum i głośno wypowiedzianą uwagę rosyjskiej hrabiny „I wot Polaczki, kuda priszli”. Wieczorem, w domu na Tatarce, wydano przyjęcie dla polskich oficerów. Mój mały tata słyszał urywki rozmów. Jeden z oficerów, należący do rodziny, adiutant generała Rydza Śmigłego, po długich dyskusjach, powiedział „Żebym miał nawet przysłać żandarmerię, to i tak was tu nie zostawię”. Wieczorem, do łóżeczka mojego taty przyszła jego mama. Utuliła go i szepnęła: „Synku jutro pojedziemy do Polski”. „Przecież jesteśmy w Polsce” – zdziwił się tata. „Ale pojedziemy do tej bliższej, naszej Polski” – padła odpowiedź. Kiedy obudził się rano, wszystko co cenne było już spakowane. Mój tata płakał, żegnając się na zawsze z ukochanymi psami, prosiakiem Augustem, domem i Dnieprem.

Odjechali ostatnim pociągiem ewakuacyjnym z Kijowa do Polski. Na horyzoncie widać było oddziały Budionnego. Za nimi jechał pociąg pancerny. Od czasu do czasu następowała wymiana strzałów. Tata podglądał to ciekawie przez lornetkę. Rodzina miała do dyspozycji cały wagon wypełniony skrzyniami, kuchenkę, fotele dla dziadków Konarskich i Zabłockich. Podróż trwała dwa tygodnie. Kiedy dojechali do Polski, zamieszkali u kuzyna, Antoniego Wieniawskiego w Chlewni, koło Grodziska. Nie było to dla nich szczęśliwe miejsce. To tam zmarli - ojciec mojego taty, Tadeusz Konarski i jego ojciec, mój pradziadek Bronisław Konarski. Wojska bolszewickie atakowały. 16 sierpnia 1920 roku wygrana bitwa zwana „Cudem nad Wisłą” ocaliła Warszawę. Kraj był wolny, niepodległy i bezpieczny.

Pierwsze lata w Warszawie mój dziesięcioletni tata spędził z dziadkiem Stefanem Zabłockim i mamą Ninką w luksusowym apartamencie hotelu „Bristol”. Uwielbiał to miejsce. Znał wszystkich pracowników i cieszył się ich wielką sympatią. Dziadek uważał, że wkrótce wrócą do Kijowa. Zamiast kupić kamienicę w Alejach Ujazdowskich, którą mu proponowano, bo stać go było na to, wydawał pieniądze. Kochał luksus, kobiety, konie i hazard. Dracze zostały trzy kilometry za nową granicą Polski. To był prawdziwy pech! W końcu Babcia Ninka mając dość rozrzutności swojego ojca postarała się o pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zamieszkali z tatą w Alejach Ujazdowskich, w mieszkaniu wynajętym w tej samej kamienicy, którą dziadek Stefan mógłby kupić, gdyby nie przepuścił fortuny.

Tata chodził do Szkoły Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej (obecna Żmichowska). W wolnych chwilach biegał z kolegami do Ogrodu Botanicznego i Łazienek, gdzie czasem salutowali Marszałkowi Piłsudskiemu albo grali w tenisa. W lecie pływali kajakami po Wiśle. Potem, przez jakiś czas tata był w Korpusie Kadetów w Rawiczu. Wiosną 1933 roku ukończył Warszawskie Studia Handlowe. Wakacje spędzał w ulubionym Konstancinie u ciotki Anieli Marczewskiej. Były zabawy, wędrówki, kajaki, kąpiele w Jeziorce i jego pierwszy romans z piękną białą Rosjanką z Ukrainki.

W tym czasie, moja babcia Ninka, która znała świetnie cztery języki, dostała pracę w Ambasadzie Polskiej w Hadze i wyjechała do Holandii. Zaproponowała mojemu ojcu studia z prawa międzynarodowego, fundowane przez Międzynarodowy Trybunał Administracyjny w Hadze. Tata natychmiast zaokrętował się na statku i dotarł do Rotterdamu. Zamieszkał z mamą, w pensjonacie „Rosarium,” z pięknymi klombami róż, wśród pracowników ambasad innych krajów. W wolnych chwilach tata uwielbiał pływać we wzburzonym morzu i niewiele brakowało by zginął, gdy któregoś razu porwała go wielka, powrotna fala. Szczęśliwie przeżył i po pół roku otrzymał dyplom. Po powrocie, w Warszawie, poznał moją mamę, maturzystkę, Teresę Janotę Bzowską.

Stanisław Woysza z Bzowa, podstoli smoleński, 1677 r.

Przodkowie mojej mamy wywodzili się ze szlacheckiej rodziny Janotów, która w XV wieku zamieszkiwała w Bzowie, w rejonie krakowskim, skąd wywodzi się drugi człon ich nazwiska.
W XVIII wieku Janotowie Bzowscy byli przez trzy pokolenia burgrabiami Wawelu.

 
Józef Janota Bzowski. 

 
Wanda z Koziełł-Poklewskich Janota Bzowska.

 
Dwór w Bobrownikach.

Ojciec mojej mamy, Józef Janota Bzowski, urodził się w 1874 roku. Ukończył studia rolnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Krakowie. Ożenił się, z wielkiej miłości, z przepiękną Wandą Koziełł Poklewską, wywodzącą się z rodziny ziemiańskiej, z tatarskimi korzeniami. Jej brat Zdzisław był dyrektorem Stadniny Koni Arabskich w Janowie Podlaskim. Dziadkowie kupili majątek Bobrowniki, w kieleckim. W 1914 roku mieli już sześcioro dzieci. Czterech synów Janka, Tadzia, Jerzyka, Antka i dwie córki – starszą Marychnę i najmłodszą Tereskę - moją mamę.


Jan,Tadeusz, Jerzy, Antoni Janota Bzowscy przed bobrownickim dworem. 

Do chłopców przyjeżdżał z pobliskiego majątku korepetytor Władek. Piękna babcia nudziła się z dala od miejskiego życia towarzyskiego i kulturalnego. Jak mawiała niania mojej mamy „Pani Starsza to strasznie się nudziła i zamiast opiekować się dziećmi, siedziała pod gruszą i pletła warkocze, a on był młody, a ona piękna”. Zakochali się. Trzydziestoletnia Wanda odeszła z dwudziestoletnim Władkiem porzucając męża i szóstkę dzieci. Moja mama miała wtedy tylko dwa lata. Dzięki Bogu była z nią niania Natala, która zrezygnowała ze ślubu, by opiekować się małą, opuszczoną przez matkę dziewczynką.

Dziadek Józef cierpiał, ale wspaniale opiekował się dziećmi. Moja mama uwielbiała Bobrowniki, siedemnastowieczny dwór, konie, psy, zabawy nad Pilicą i brata Tadeusza.
Babcia odwiedziła ich dopiero po kilku latach. Podczas spotkania mama z wrażenia nie tknęła ani kęsa. Babcia nie odezwała się do niej, tylko wstając od stołu stwierdziła „Ależ z tej Tereski to francuski piesek” . Od tej pory przestała dla mojej mamy istnieć.


Józef Janowta Bzowski z córkami Tereską i Marychną.

Kiedy chłopcy podrośli, wszyscy razem przenieśli się do Warszawy. Zamieszkali na ulicy Żurawiej. Dzieci uczyły się w najlepszych szkołach. O dom dbała niania Natala. Oczywiście wakacje spędzali w ukochanych Bobrownikach, jeżdżąc konno po łąkach i lasach. Odwiedzali też okoliczne, zaprzyjaźnione dwory.

Mój dziadek, Józef prowadził działalność społeczną, był twórcą i prezesem Zjednoczenia Zrzeszeń Rodzicielskich, członkiem Międzynarodowej Komisji Wychowania Rodzinnego w Brukseli oraz współzałożycielem Towarzystwa Edukacji Narodowej. W swoich publikacjach walczył o ochronę szkół przed wpływami totalitaryzmu. W Bobrownikach, założył szkołę dla dzieci pracowników majątku i miejscowych chłopów.

Po maturze moja mama skończyła kursy handlowe. Była bardzo zdolna, mogła iść na humanistyczne studia, ale wydawało jej się, że musi pomóc finansowo ukochanemu ojcu albowiem Bobrowniki nie były najlepiej prowadzone przez ich administratora. Mama dostała bardzo dobrze płatną pracę w Banku Polskim. Rodzina przeniosła się z ulicy Żurawiej na Oboźną, naprzeciwko Teatru Polskiego.


Józef Janota Bzowski z córkami przed balem.

Mój tata podkochiwał się w starszej siostrze mamy, Marychnie. Jej adoratorów było jednak zbyt wielu. Zwrócił więc uwagę na moją mamę. Byli obydwoje urodziwi, inteligentni, czuli się dobrze w swoim towarzystwie i zaprzyjaźnili się. Bywali często w kultowej kawiarni SiM (Sztuka i Moda), gdzie w oranżerii odbywały się wystawy współczesnego malarstwa oraz koncerty znanych artystów. W SiM-ie spotykała się intelektualna elita Warszawy. Chodzili także razem do kin, teatrów, na słynne kabarety a w karnawale na wykwintne, tak modne w latach 30- tych, ziemiańskie bale. Z wielkiej przyjaźni zrodziła się miłość. Moi rodzice pobrali się w 1935 roku.


Teresa Janota Bzowska.


Andrzej Konarski.

Kiedy mama szykowała się do ślubu, zginął jej ukochany pies, bokser Sim. Na Oboźnej odbyło się widowisko, mogące konkurować z sąsiadującym teatrem. Pięknie wystrojona panna młoda w welonie, damy w eleganckich sukniach i panowie we frakach, biegali po okolicy wydając rozpaczliwe okrzyki. Uliczna widownia pękała ze śmiechu. Na szczęście ukochany pupil znalazł się i panna młoda zdążyła na swój ślub, który odbył się w kościele na Placu Teatralnym. Przyjęcie weselne odbyło oczywiście w ukochanym przez tatę Bristolu. Tydzień miodowy zaś spędzili w Bobrownikach, gdzie cała służba powitała ich tradycyjnie chlebem i solą, i obrzuciła bukietami kwiatów.

Kiedy w marcu 1939 roku urodziła się moja siostra Ania rodzice zamieszkali w domku z ogródkiem na ulicy Sułkowskiego, na Żoliborzu. Zbliżała się wojna. 24 sierpnia 1939 roku tata dostał powołanie do wojska, do Brześcia.

Tymczasem Bank Polski przygotowywał tajne plany finansowania ewentualnej wojny. Mama. jako zaufana pracownica banku, również brała w tym udział. Obowiązywała ją absolutna dyskrecja. Kilka dni po wybuchu wojny, 5 września, nastąpiła ewakuacja skarbca bankowego. Pod osłoną nocy, zapakowano sztaby złota i z Warszawy wyruszyły słynne „złote autobusy”. Moja mama miała jechać jednym z nich, przez Lublin, w kierunku Łucka. Dostała nawet zgodę na zabranie dziecka i jego niani. Jechali nocami. Jednak tuż przed przekroczeniem granicy mama zrezygnowała z udziału w misji i zdecydowała się na powrót do rodziny, do Warszawy. Wracała wozem konnym, nocując w gościnnych dworach. W Lublinie znalazł ją tata, który walczył pod Kockiem i któremu szczęśliwie udało się uciec z niewoli.
2 listopada dotarli razem do okupowanej Warszawy, gdzie na szczęście oczekiwały ich rodziny, którym udało się przeżyć bombardowania miasta.


Marychna z Janotów Bzowskich i Edward Fitkauowie.

Siostra mamy Marychna, była profesjonalną i oddaną pielęgniarką. Razem ze swoim mężem, znanym lekarzem ginekologiem Edwardem Fitkauem, pracowała dniami i nocami, niezwykle ofiarnie, w Szpitalu Maltańskim w Warszawie. Uratowano tam wówczas niezliczoną ilość rannych. Wuj Fitkau opowiedział mi po latach historię, jak z Litwy został wywieziony przez bolszewików, słynnymi pociągami pełnymi polskich oficerów, do Katynia. Znał świetnie Rosję, bo jego dziadek nadzorował budowę kolei transsyberyjskiej. Chodził od oficera do oficera mówiąc: „Panowie, uciekajmy, inaczej wszyscy zostaniemy przez bolszewików zabici”. Nikt mu nie uwierzył. Oficerowie odpowiadali: „Ale o czym pan mówi, doktorze? Rosja podpisując Konwencje Genewską, zobowiązała się zapewnić oficerom bezpieczeństwo”. Wuj zdecydował się więc na samotną ucieczkę. Gonili go z psami, ale ponieważ ukrył się w wodach jeziora, w trzcinach, więc psy zgubiły ślad. Udało mu się dotrzeć do Warszawy. Potem, przez wiele lat był wspaniałym lekarzem, któremu życie zawdzięczała niezliczona ilość dzieci i kobiet.


Teresa Konarska z córką Joanną, autorką wspomnień.

Wuj Fitkau był też człowiekiem, który w sierpniu 1942 r. jako pierwszy zobaczył mnie na tym świecie. Trzy dni po moim urodzeniu miał miejsce sowiecki nalot bombowy na Warszawę. W szpitalu na Starynkiewicza, gdzie wujostwo mieszkali, wylatywały okna z futrynami. Na szczęście wszyscy przeżyliśmy. Sowieci twierdzili, że bombardują tylko wojskowe cele niemieckie, w rzeczywistości zrzucali bomby na centrum miasta.


Jerzy Bzowski, pilot Dywizjonu 305.

Mimo wojennej grozy, bombardowań i łapanek, w domu na Żoliborzu rodzice stworzyli dla nas, swoich dziewczynek, bezpieczny azyl. Tę pozorną sielankę przerywały tragiczne wieści. Poraziła ich informacja, o zestrzeleniu samolotu brata mamy Jerzego Bzowskiego. Był on niezwykle odważnym pilotem w angielskim Dywizjonie 305. Został zestrzelony w akcji nad Bremą i tam jest pochowany. Kiedy rodzice dowiedzieli się o tragicznej śmierci generała Sikorskiego mama rozpłakała się. Wtedy moja siostrzyczka Ania, chcąc ją pocieszyć, powiedziała: „nie martw się Mamusiu, on jest w niebie i Matce Boskiej, i Panu Jezusu wodę nosi”.


Teresa i Andrzej Konarscy w Warszawie, podczas okupacji. 

Tata był w AK, tak jak jego matka, a moja ukochana babcia Ninka. Wśród dzikiego wina, gęsto owijającego płot ogrodu ich domu ukryto pociski zegarowe. Churchill przecież obiecywał, że wojna się skończy, kiedy liście z drzew opadną. Niestety, gdy opadły, pociski trzeba było zakopać. Kiedy były potrzebne mama musiała przekopać pół ogrodu, żeby je znaleźć. Tata wiózł je potem samochodem, pod skrzynkami z perfumami. Miał w czasie okupacji niewielką fabryczkę wody kolońskiej. Nagle usłyszał „HALT”. Kontrola dokumentów. Po latach opowiadał, że nigdy się tak do żadnej dziewczyny nie wdzięczył, jak do tych Niemców. Ale ci tylko zerknęli na „pachnące” skrzynki i pozwolili tacie odjechać. Udało się.

Niestety w kwietniu 1944 roku, do żoliborskiego domku weszło dwóch gestapowców. Byli niezwykle eleganccy i uprzejmi. Stwierdzili, że nastał czas, aby Polacy walczyli wspólnie z Niemcami przeciwko Sowietom. Było jasne, że wiedzą o taty AK-owskiej działalności i próbują go namówić na kolaborację. Na szczęście tata mówił świetnie po niemiecku. Po długim namyśle odpowiedział, że na podjęcie tak poważnej decyzji potrzebny jest mu czas. „Czy mogę dać odpowiedź jutro?” – spytał. Zgodzili się. Rodzice naradzali się przez całą noc, jak wydobyć się z tej zasadzki. Rano, jak gdyby nigdy nic, mama wyszła z moją siostrą Anią. Po jakimś czasie, w innym kierunku wyszła moja babcia, Ninka ze mną w wózku i naszym psem Simem. Jako ostatni wyszedł tata. Wiedział, że jest śledzony. Niemcy gonili go, ale udało mu się ich zgubić.

Mama z Anią ukryły się w zaprzyjaźnionym majątku Oleszno, na kielecczyźnie, należącym do Konradów Niemojewskich. Ci wspaniali ludzie ukrywali wiele osób. Z kolei babcia Ninka przekazała mnie cioci Irce, żonie najstarszego brata mamy, Janka. Sama wróciła do Warszawy, gdzie niestety została złapana przez gestapo, w mieszkaniu swojego dowódcy. Trafiła na Szucha, gdzie próbowano, na szczęście bezskutecznie, wydobyć z niej informację o miejscu pobytu syna. Jakiś czas była więźniarką na Pawiaku, a ostatecznie została wywieziona do kobiecego obozu koncentracyjnego w Ravensbrück.

Tymczasem mój tata dołączył do kieleckiej partyzantki. Często nocami odwiedzał mamę w Olesznie, która też działała w AK, w kobiecej służbie zaopatrzenia. Któregoś dnia do Oleszna przyjechał generał Okulicki. Ostrzegł Kundzia Niemojewskiego przed bolszewikami: „Jako rzeźnik z Wąbrzeźna przetrwałby pan, ale jako właściciel majątku nie. By przetrwać trzeba się schować do darni i korzeni”. Któregoś dnia przyszło ostrzeżenie, że Niemcy szukają w okolicy partyzantów. Powodowało to wielkie zagrożenie i generał musiał wyjechać. Mama wsiada z nim do powozu, elegancko ubrana. Oboje udawali zakochaną, szczęśliwą parę. Kiedy Niemcy ich zatrzymali, z samochodu wyskoczyła do nich mamy czarna suczka, spanielka i zrobiła zabawnego kozła. Wszyscy zaczęli pękać ze śmiechu. Bezpieczny generał mógł pojechać z mamą dalej.

W zimie 1945 roku mama pojechała po mnie, do swojego brata Janka, do Stasinka, koło Warszawy. Minął już prawie rok od naszego rozstania. Żyłam sobie szczęśliwie pod niezwykle czułą opieką cioci Irki, która prowadziła dla mamy, w brązowym brulionie zapiski o mnie. Oczywiście nie poznałam jej. „To nie moja mamusia – to Pani” – miałam powiedzieć. Kiedy jechałyśmy pociągiem do Oleszna, płakałam rozpaczliwie, wołając, „Ja chcę do mojej mamusi” a mama słyszała szepty „Pewnie ukradła dziecko”.

Wkrótce do Oleszna weszli Rosjanie. Liczni okupacyjni mieszkańcy gościnnego dworu, dla bezpieczeństwa, zgromadzili się w dużym salonie. Bolszewicy zabierali wszystkim zegarki i biżuterię. Jeden z żołdaków ruszył wolnym krokiem do serwantki z piękną porcelaną i kryształami. Rozhuśtał ją i przewrócił na ziemię. Potem brudnymi buciorami, z wyraźną satysfakcją podeptał rozsypaną porcelanę i szkło.

Na podwórzu stał czołg z wielkim napisem „USA”. Ktoś spytał czy to czołg amerykański? „Niet – padła odpowiedź - to znaczit UBIJOM SUKINSYNA ADOLFA”.

Rodzice ze mną i z moją siostrą wyjechali z Oleszna wozem konnym. Mama z nami przez trzy miesiące gościła u sióstr Zmartwychwstanek w Częstochowie, natomiast tata szukał dla nas miejsca do dalszego życia. Rodzice nie chcieli wracać do zrujnowanej Warszawy. Byłam ulubienicą sióstr. Któregoś dnia zauważyły mnie w kościele ze złożonymi rączkami. „O co się modlisz dzidziuniu? Moja odpowiedź je wzruszyła – „Żeby tatuś psywiózł wielkiego samochoda i zabrał wszystkie siostry”.


Teresa Konarska z córkami.

Tata, w czerwcu 1945 roku, znalazł mieszkanie w Sopocie, do którego polecieliśmy zdezelowanym wojskowym samolotem, z Łodzi do Gdyni. W Sopocie mieliśmy piękne mieszkanie pod lasem, morze i mnóstwo znajomych z dawnych lat. Wybrzeże stało się jednym z tych miejsc, gdzie gromadziła się inteligencja i byli ziemianie – już bez ziemi. Tata założył firmę rybacką – kutry, wędzarnie, chłodnie i solarnie, która rozwijała się znakomicie. Mama pracowała w banku. Rodzice bywali często z przyjaciółmi w sopockim ”Grand Hotelu”.

Któregoś dnia nadeszła wiadomość, że ze Szwecji wraca moja babcia Ninka, uratowana z obozu w Ravensbrük wraz z czterystoma więźniarkami przez szwedzki Czerwony Krzyż,. Czekaliśmy na nią w porcie. W porcie powieszono duży transparent „WIĘŹNIARKI RAVENSBRÜK WITAJA POLSKĘ LUDOWĄ” - Nie odwrotnie!

Nagle pojawiła się babcia - elegancka, z piękną walizą wypełnioną prezentami i śliczną garderobą. Szwedzi uratowali odkarmili i suto wyposażyli te nieszczęsne umęczone i zagłodzone kobiety. Odtąd babcia stała się moją najukochańszą towarzyszką i nauczycielką otwartego postrzegania życia. To ona nauczyła mojego tatę, a później mnie, żeby nie oceniać człowieka według jego zamożności, pochodzenia czy rasy – w człowieku ważna była dla niej tylko jego osobista kultura wewnętrzna.

Wkrótce dołączyła do nas również niania mojej mamy, która przyjechała z Bobrownik gdzie wspaniale opiekowała się chorym dziadkiem do ostatnich chwil jego życia. Sprzedała nawet krowę, swój jedyny majątek, by kupić trumnę i godnie pochować swego pana na parafialnym cmentarzu, w Stanowiskach. Później na grobie położono płytę z napisem „Najlepszemu z ojców, dzieci”. Niania opowiadała, że dziadka odwiedzała dość często jego była żona Wanda. Bobrowniki, zarządzane znakomicie przez brata mamy Antka zostały zaraz po wojnie splądrowane. Stary dwór rozebrany na drewno do palenia w piecach. Wuj Antek, tak jak wielu innych właścicieli majątków, został aresztowany. Konie i inne zwierzęta rozkradziono. Dwie miłości mojej mamy, jej ojciec i Bobrowniki odeszły na zawsze.

W Sopocie wszyscy byliśmy szczęśliwi. Obie z moją siostrą uczyłyśmy się muzyki. Ania w szkole muzycznej. W domu rozbrzmiewały dźwięki fortepianu. Mama grała i śpiewała pięknie, przedwojenne piosenki. Chodziłyśmy też na rytmikę, w lecie szalałyśmy na plaży a w zimie zjeżdżałyśmy z pobliskiej górki na sankach. Mama w białym, dwuczęściowym kostiumie, uznawana była za najzgrabniejszą kobietę Sopotu.

Ta idylla skończyła się brutalnie. Tym razem do naszych drzwi zapukali ubowcy. Zrobili „kocioł” – czyli kto wchodzi ten zostaje. Tatę zaaresztowano, skonfiskowano jego firmę. która później miała stać się początkiem DALMOR-u, a nas wyeksmitowano z Sopotu.
Zasądzono przy tym domiar w wysokości 250 zł miesięcznie, płatne z pensji bankowej mamy. NEP (Nowaja ekonomiczeskaja politika), polegający na pozwoleniu na tworzenie prywatnych firm, a kiedy zaczynały przynosić duże zyski, zabieraniu ich pod byle pretekstem i upaństwawianiu, był sprytnym pomysłem Lenina.


Milanówek, willa Barbarka.

Przenieśliśmy się do Milanówka, gdzie mieszkała siostra mamy Marychna z mężem Edwardem. Dzięki ich wysiłkom w Milanówku powstał szpital. Zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, w domku bez wygód. Było ono zdecydowanie za małe dla naszej dużej rodziny - mamy, taty, babci, niani, mojej siostry i mnie.


Teresa Konarska podczas pracy w banku w Pruszkowie.

Mama pracowała w banku w Pruszkowie. Jej naczelnik mawiał „Gdyby Konarska zdjęła sygnet i zapisała się do partii, to by była moim dyrektorem”. Tata pracował w Zjednoczeniu Budowlanym. Nie znosił tej pracy. W warunkach „komuny” prymitywni partyjni szefowie nie dawali mu możliwości twórczego działania i rozwoju.


Andrzej Konarski w Milanówku, lata 50.

W domu pojawił się rajzbret i sztalugi. Tata rzucił pracę. Z pomocą przyjaciela Czesława Wielhorskiego zajął się projektowaniem wystaw i wnętrz. Po jakimś czasie został członkiem Związku Plastyków i ZAiKS-u. Na szczęście Milanówek, jak Sopot, Skolimów czy Podkowa Leśna stał się azylem dla polskiej inteligencji. Było tak, jak w piosence Agnieszki Osieckiej „truskawki z Milanówka, kalarepa z Wołomina”. Pamiętam te elegancko nakryte stoły i ciekawe, inteligentne i dowcipne przy nich rozmowy. I... oczywiście te truskawki na pięknych porcelanowych talerzykach.


Anna i Wojciech Komorowscy.

Moja siostra wyszła za mąż za Wojciecha Komorowskiego, późniejszego znakomitego dyrektora stadnin. Oboje skończyli zaocznie studia rolnicze na SGGW i zamieszkali na wsi. Wkrótce urodził im się syn Paweł. Ja, na blisko dwa lata, wyjechałam do Anglii na zaproszenie kuzyna taty. Po powrocie wyszłam za mąż za Andrzeja Kiełczewskiego i urodziłam córeczkę, Patrycję.

Mama przeniosła się do Centrali Narodowego Banku w Warszawie. Dojazdy do Milanówka były dla nas wszystkich koszmarem. Mama żartowała więc „Zamienię męża plastyka na mieszkanie w Warszawie”. Jej życzenie się spełniło. W 1963 roku dostała bankowe mieszkanie w Warszawie, na ulicy Lwowskiej 10. Niestety, zabrakło w nim męża, który odszedł do innej kobiety. Rodzice mieli bardzo różne charaktery. Mama mówiła nieraz, że „Andrzej i Joanna, to niebieskie ptaki, które kochają fruwać w obłokach, a ja i Anka stoimy mocno na ziemi”.

Mama została więc na ukochanej Lwowskiej sama z nianią Natalą. Mimo często ogarniających ją smutków, znalazła w tym nowym życiu spełnienie. Zaczęła pisać swoje wspomnienia, później przepisywała pamiętniki kuzynów z rodzin ziemiańskich. Dorabiała przepisywaniem na maszynie prac naukowych i książek. Stara maszyna stukała w dzień i w nocy. Mama dalej pracowała w Banku, była też ławnikiem, któremu dano prawo do samodzielnego prowadzenia spraw pojednawczych. Mieszkanie na Lwowskiej nazywane było „Herbaciarnią przy gościńcu”. Rzeczywiście wszystkie drogi tam się krzyżowały. Co chwilę ktoś wpadał na pogawędkę i herbatę.

W latach 70. mama wyjechała do Londynu, gdzie ze swoją kuzynką pracowały nad dziejami rodziny Janotów Bzowskich, spisanymi przez jej ojca. Natknęła się tam na stare dokumenty, które okazały się być korespondencją ukochanej córki cara Aleksandra II Marii, która poślubiła syna królowej Wiktorii, Alfreda. To była fascynacja. Poprosiła o kopię i po powrocie tłumaczyła z francuskiego listy, zagłębiała się w źródła historyczne. Powstały trzy tomy maszynopisu.


Zdjęcie Lorda Montbatena z dedykacją dla Teresy Konarskiej.

Kiedy była ponownie w Londynie, napisała list do Lorda Mountbatena, wuja księcia Filipa, męża królowej Elżbiety II. Lord był oficerem Brytyjskiej Marynarki Wojennej, mężem stanu
i ostatnim wicekrólem Indii. Mama spytała czy chciałby porozmawiać z nią o „jego cioci Marii Edinbourgh”. Był zainteresowany. Po pierwszej rozmowie w Londynie zaprosił mamę do swojej wspaniałej posiadłości Brodland, na lunch i przejrzenie rodzinnych archiwów. W którymś momencie powiedział: „Rozmawiałem o Pani z królową, i jutro też jej opowiem o naszym spotkaniu”. Podarował jej dwie ciekawe historyczne książki dotyczące rodziny i epoki. Dał jej swoje zdjęcie z dedykacją. Niestety wkrótce zginął w zamachu IRA wraz ze swoim wnukiem.


Teresa Konarska na tle swoich pamiętników w mieszkaniu na ul. Lwowskiej.

Tymczasem skończył się romans taty, który coraz częściej wpadał do mamy. Mieszkał w pracowni, w Alejach Niepodległości, projektował gobeliny, salony wystawowe, malował obrazy i sprzedawał je w galerii w Grand Hotelu. Wykonywał też grafikę reklamową dla Centrali Handlu Zagranicznego. Jego reklama polskiej wódki, drukowana w paryskim piśmie uzyskała francuski tytuł „Reklamy roku”. Jego wstępny projekt pomnika Korczaka został wybrany do realizacji. Byli małżonkowie rozmawiali, grali czasem w szachy, chodzili do kin i teatrów, odwiedzali swoje córki. Mama napisała, o tym powrocie męża: „to wzajemne przywiązanie stało się dla nas pomostem nad przepaścią”.

Od 1978 roku mama zbierała codzienne wiadomości ze wszystkich źródeł. Nagrywała ogromny materiał na magnetofon, a potem dokładnie przepisywała. Kiedy pragnienie wolności Polaków przerodziło się w „Solidarność” mama stała się prawdziwą kronikarką czasów PRL u. Napisała przez kilkanaście gorących, polskich lat ponad trzydzieści grubych tomów „Dzienników”. Jest to niezwykły dokument, którego kopię niedawno przekazałam Archiwum Akt Nowych. Dzienniki skupiają się głównie na wydarzeniach politycznych, ale są przeplatane bieżącymi sprawami rodzinnymi. Dzienniki, to żywy obraz – wierna odbitka rzeczywistości.


Zdjęcie Czesława Miłosza z dedykacją dla Teresy Konarskiej.

W dziennikach mama wspomina swoje liczne pobyty w konstancińskim ZAiKS ie. Uwielbiali tam jeździć z tatą. „Jakże ja kocham ten dom! Gdy tu przyjeżdżam – opuszczają mnie nerwy, robię się spokojna i zadowolona. Po prostu – czuję się s o b ą.” Spotykali ciekawych ludzi, siedzieli przy stole z Moniką Żeromską i jej matką Anną. Mama zaprzyjaźniła się z Marianem Brandysem, Bratkowskim i Grażyną Miłoszową, szwagierką Czesława Miłosza. W 1985 roku dostała od naszego noblisty zdjęcie z dedykacją „Pani Teresie Konarskiej z najlepszymi życzeniami wytrwałości w jej wielkiej pracy”. Rodzice odwiedzali też najstarszego brata mamy Janka, który zamieszkał w konstancińskim Domu PAN a także kuzynów Roguskich w Czarnowie, gdzie tata lubił malować czarnowskie pejzaże. Rodzice spędzali coraz więcej czasu razem a kiedy z powodu czerniaka mamie usunięto oko, zamieszkali razem na stałe. Mama pisała dalej dzienniki.

Tata niestety nie doczekał upragnionej wolności. Umarł 2 maja 1988 roku na chłoniaka. Spędzałam z nim w szpitalach, każdą wolną chwilę i byłam z nim do końca. Został pochowany na Powązkach, które znał na pamięć, w grobie rodzinnym Zabłockich. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie, brzmiały: „Opiekuj się mamą, bo to tak naprawdę przestraszona wiewióreczka”. To tata wpadł na pomysł, żebym planowany dom zbudowała w Czarnowie koło wujostwa Roguskich. „Tam jest tak pięknie i taka kochana rodzina!”

Dom w Czarnowie powstał w 1990 r. Zamieszkałyśmy tam razem z mamą i moją córką Patrycją. Mama pokochała Czarnów, miała cudowną opiekunkę, Wiesię, uwielbiała wizyty Iwonki Roguskiej, ale tęskniła do końca za swoją „Herbaciarnią przy gościńcu”.

 
Kwartalnik "Karta", 1996, nr 19, z wydrukowanymi fragmentami pamiętników przepisanych i opatrzonych wstępem przez Teresę Konarską.

W roku 1994 roku jej wieloletnia, katorżnicza kronikarska praca została doceniona. Wydawnictwo „Karta” ogłosiło konkurs pt. „Czas Peerelu”. Nie wchodziły w grę wspomnienia ale właśnie dzienniki, pisane na bieżąco. Mama otrzymała pierwszą nagrodę i 30 tysięcy złotych. Jej wręczanie odbyło się w gmachu Telewizji i było transmitowane w całej Polsce. Nagroda ta była dla niej ogromną radością. Poczuła się dowartościowana, za niewyobrażalnie ciężką pracę wykonywaną codziennie od 1979 roku. Mawiała „ta robota to morze, którego nie mogę wypić”.


Dyplom uzyskania I nagrody w konkursie "Czasy Peerelu".

Po kolejnym udarze pisała dalej niewyraźnym pismem w brulionach. Na ostatnim zdjęciu siedzi w czarnowskim domu z ukochanym białym kotkiem. W 1996 miała kolejny udar. Byłyśmy z nią, obie z moją siostrą Anką, do końca. Moja córka Patrycja zdążyła przybyć w ostatniej chwili - rezygnując ze służbowego lotu linii lotniczych „DELTA”, gdzie wówczas pracowała, jako stewardesa - by czule pożegnać się z babcią. Mama miała w oczach łzy wzruszenia. Nasza wspaniała mama i babcia odeszła 22 kwietnia w rocznicę swojego ślubu, tak jakby chciała zrobić niespodziankę swojemu mężowi Andrzejowi. Pochowana została obok niego, w grobie na Powązkach, na którym dodano napis: „Teresa Konarska, żołnierz AK, kronikarka”.

Pamiętajmy, że każdy z nas jest książką!

 
Teksty autorstwa Teresy Konarskiej:
- „Wspomnienia”, Tomy I –VI, ss. 1182
- „Wspomnienia starego Bankowca”, ss. 230.
- „Wspomnienia z wycieczki Warszawa – Odessa – Stambuł – Malta – Włochy – Wiedeń – Warszawa”, ss. 97.
- „Dzienniki” 1979 – 1992, T. I – XXXIII, ss. 6600 .

Korespondencja opracowana przez Teresę Konarską:
- Maria Księżna Edynburga, „Listy z lat 1863-1906”, T. I – II, ss. 600. Zebrane, przetłumaczone i opatrzone komentarzami przez Teresę Konarską.

Wspomnienia i pamiętniki członków rodziny przepisane i opatrzone wstępem przez Teresę Konarską:
- Kazimiera Janota Bzowska, „Listy do Teresy Konarskiej z lat 1977 – 1979”.
- Jerzy Janota Bzowski (1906-1941), „Wspomnienia”, ss. 25.
- Józef Janota Bzowski (1874-1945), „Opowieść rodzinna”, T. I-II, ss. 271.
- Józef Janota Bzowski (1874-1945), „Listy osobiste z lat 1916 -1918”, s. 169.
- Zdzisław Janota Bzowski, „Wiek klęski”, ss. 165.
- Zdzisław Janota Bzowski, „Notatnik konnego strzelca”, ss.239.
- Zdzisław Janota Bzowski „W poszukiwaniu własnego miejsca”, ss. 148.
- Zdzisław Janota Bzowski, „Listy z Wietnamu”, ss. 272.
- Zdzisław Janota Bzowski „Kronika rodziny Bzowskich”, ss. 410, il. Maszynopis w Zakładzie Narodowym im Ossolińskich we Wrocławiu, Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie i British Muzeum w Londynie.
- Maria z Janotów Bzowskich Fitkau (1910 -19??) „Wspomnienia pielęgniarskie”, ss. 48.
- Zofia z Karszo-Siedlewskich Jankowska (1884-1957), „Pamiętniki”, ss. 246.
- Zofia z Jareckich Kiełczewska (1882-1978) „Kiełczewscy”, ss. 50.
- Zofia z Jareckich Kiełczewska (1882-1978) „Wspomnienia i Impresje”, ss. 84.
- Antoni Kamiński „Wspomnienia ze szkoły Podchorążych w Grudziądzu z lat 1932-1933”, ss. 61, il.
- Janina z Fuldów Konarska (1880-1948), „Pamiętniki”, ss. 758.
- Andrzej Jaxa Konarski, „Wspomnienia”.
- Stanisław Linowski, „Silva Rerum” (Linowscy), ss. 130.
- Hanna z Koziełłów Poklewskich Patocka (1885-1967) , „Pamiętnik”, ss. 280.
- Maria Russocka, „Pamiętnik”.
- Natalia Rybak (1889 1981), „Wspomnienia”.
- Bogusław Skotnicki, „Wspomnienia”.

Inne teksty związane z historią rodziny przepisane przez Teresę Konarską:
- Elżbieta Bobińska, Monografia szkoły im. Jana Zamoyskiego (praca magisterska). W tej szkole uczyli sie czterej bracia Teresy Konarskiej a jej ojciec był wieloletnim prezesem Koła Rodzicielskiego i przewodniczącym Towarzystwa Przyjaciół Harcerstwa.