powrót

Rodzina Piętków - wspomnienie

Jan Piętka

Rodzina Piętków związana jest z Konstancinem od siedemdziesięciu lat, ma jednak dużo starszą metrykę. Historycznie Piętkowie herbu Pomian pochodzą z dawnej ziemi nurskiej i z dawnej ziemi drohickiej, czyli z północnowschodniego krańca obecnego województwa mazowieckiego.

Pierwsze poświadczenie źródłowe pochodzi z 1429 r. Na liście świadków dokumentu Bolesława IV księcia mazowieckiego pojawił się wtedy dominus nobilis, czyli szlachcic, Venceslaus de Pyenthki, tj. Więcław (Wacław) z Piętek. Piętki to była wieś gniazdowa, z której powstały z czasem trzy wsie i w dalszych pokoleniach rodziny już nie występuje. Piętkowie byli ziemiaństwem średnim. Dziedziczyli lub byli właścicielami przeważnie dwóch, czasami trzech wsi. Średnie były też urzędy które zajmowali. W XVII w. mieliśmy w rodzinie komornika drohickiego, który wraz z bratem Mateuszem był właścicielem dóbr Kuczyno i Wichowo. Mateusz dziedziczył także na wsi Srebrna. W 1799 r. Jakub, łowczy ziemi latyczowskiej kupił od rodziny Jabłonowskich majątek Nienałty i folwark Podjanów, który rozrósł się z czasem do ok. 400 hektarów.

Z Podjanowem łączy się pewna legenda. Otóż kiedy mieszkańcy dworu słyszeli turkot kół i widzieli znikającą w oddali czarną karetę to był znak, że albo w rodzinie, albo wśród sąsiadów i znajomych ktoś wkrótce umrze. Nie będę wchodził w rozważania na ile jest to prawda, ale od kilku starszych osób w rodzinie słyszałem, że się to sprawdzało.

Nowo nabyte dobra, wraz ze wsią Czyżewo Kościelne odziedziczył syn Jakuba, Franciszek. Franciszek z żoną Anną Junosza-Gostkowską mieli troje dzieci - najstarszego Hipolita, młodszego Bronisława i córkę Kornelię, która wyszła za mąż za ziemianina Budziszewskiego. Bronisław Piętka nie lubił wsi i zamieszkał w Błoniu, a później w Warszawie. W latach 30-tych XX w. wydał kilka książek dla młodzieży, w których opisywał opowieści i legendy zasłyszane za młodu w domu. Opublikował także pamiętnik z lat szkolnych w Łomży.


Hipolit Piętka z rodziną przed dworem w Podjanowiu. Pocz. XX w. 

Hipolit Piętka, nasz pradziadek, był za młodu uczestnikiem powstania styczniowego. Został później aresztowany i przez pół roku więziony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Śledczym rosyjskim opowiadał, że do powstania został wzięty siłą. Takie fakty się zdarzały, ale nie w tym wypadku, gdyż do powstania chciał iść także Bronisław ale, jego jako młodszego, rodzice już nie puścili. Ponieważ Rosjanie nie mogli znaleźć żadnego świadka, który by potwierdził, że Hipolit uczestniczył w powstaniu z własnej woli, został wypuszczony, ale niebezpieczeństwo istniało nadal. Gdyby taki świadek się znalazł, Hipolit poszedłby na Syberię, a dobra skonfiskowane. Z żony Anny Dąbrowskiej z Drogoszewa miał ośmioro dzieci - trzy córki i pięciu synów, z których czterech dożyło wieku dorosłego, a piąty - Antoni zmarł w wieku 10 lat. Dwie córki wyszły za mąż za okolicznych ziemian, a trzecia Józefa wyszła za prawnika Witolda Bukowskiego, który w Polsce niepodległej był także generałem ochotniczej straży pożarnej. 

Z tego małżeństwa urodziła się Zofia Hanna Bukowska, też prawnik, która ostatnich 10 lat życia spędziła w Domu Rencisty PAN w Konstancinie i dożyła imponującego wieku ponad 104 lat.

W roku 1883 władze carskie ogłosiły amnestię dla powstańców styczniowych, ale próbowały zniszczyć ziemiaństwo polskie, jako najbardziej buntownicze ekonomicznie. Majątki Polaków obłożono bardzo wysokimi podatkami i ograniczono możliwość obrotu ziemią. W czerwcu 1884 r. zmarł Franciszek, ojciec Hipolita, Bronisława i Kornelii. Hipolit odziedziczywszy po nim dobra wystawił na ich granicy murowaną kapliczkę, która przetrwała do lat 60-tych XX w. Wtedy uderzył w nią samochodem pijany milicjant. Ponieważ milicjant był miejscowy i czuł respekt przed księdzem proboszczem, zobowiązał się kapliczkę odbudować. To, co zbudował nijak się ma do oryginału. Jest to właściwie cokół z wetkniętym w środku krzyżem. Ze starej przetrwała tylko plakietka z datą i nazwiskiem fundatora.


Kapliczka wystawiona przez Hipolita Piętkę w 1884 r. 

Hipolit zdawał sobie sprawę z tego, że w określonej sytuacji ekonomicznej podział dwóch majątków między czterech synów spowodowałby ich nadmierne rozdrobnienie, a co za tym idzie, słabość ekonomiczną. Zdecydował. że na ziemi zostanie najstarszy Czesław, dziedziczący Podjanów i najmłodszy Stanisław, dziedziczący Nienałty. Dwóch pozostałych miało skończyć studia i zająć się zawodami inteligenckimi. Z tej dwójki Konrad został administratorem cukrowni, a nasz dziadek, Jan Piętka, rozpoczął studia farmaceutyczne na uniwersytecie w Dorpacie. Dorpat obecnie nazywa się Tartu i leży w Estonii. Do upadku caratu w roku 1917 wchodził w skład Wielkiego Księstwa Finlandii, które należało do Cesarstwa Rosyjskiego, ale cieszyło się bardzo szeroką autonomią. Na tamtejszych wyższych uczelniach możliwe było zakładanie organizacji studenckich, tzw. korporacji akademickich.

Traf chciał, że w tych samych latach farmację w Dorpacie studiował nasz dziadek ze strony matki, Stanisław Gołębiowski. Jego ojciec Karol w nieznanych bliżej okolicznościach stracił majątek ziemski i był potem plenipotentem w dobrach barona Kronenberga. Obaj przyszli dziadkowie byli kolegami z jednego roku, obaj wstąpili do korporacji akademickiej Lechicja, ale nie mogli przypuszczać, że kilkadziesiąt lat później ich rodziny się połączą.


Jan Piętka i Stanisław Gołębiowski, jako studenci uniwersytetu w Dorpacie. Przełom XIX i XX w.

Dziadek Piętka po studiach postanowił osiedlić się w Rostowie nad Donem, w Rosji. Dorobił się tam dużego majątku, bo oprócz apteki, miał jeszcze kilka domów, połowę stanicy wojska dońskigo, teatr miejski, a na Donie parostatek, który nazywał się Ginierał Pustawojtow. Ożenił się z Wandą z Trębaczkiewiczów, która za czasów panieńskich była osobą - jak na tamte czasy - nieco ekscentryczną. Najpierw chciała zostać aktorką i przystała podobno do jakiejś trupy teatralnej, skąd jednak rodzice sprowadzili ją szybko do domu. Skandal wybuchł jednak, kiedy powożąc bryczką, a lubiła podobno szybko jeździć, przejechała cygankę, która wyskoczyła jej na szosę. Trzeba było pannę wysłać gdzieś daleko, najlepiej za granicę. Za granicę, to znaczy z zaboru pruskiego, bo rodzina babki pochodziła z okolic Słupcy w Wielkopolsce, do Rosji. Zbiegiem okoliczności w Rostowie farmaceutą był jej rodzony brat Aleksander, który z powodów zawodowych znał dziadka Jana, a poza tym Polacy w Rostowie trzymali się razem.


Wanda z Trębaczkiewiczów Piętkowa. Początek XX w.

Dziadkowie pobrali się i w 1912 r. urodził się tam nasz Ojciec, Andrzej Piętka. Cały majątek stracili z powodu rewolucji i wojny domowej w Rosji. Do Polski wrócili praktycznie bez niczego w 1921 r., po wojnie polsko bolszewickiej. Legenda rodzinna mówi, że przywieźli ze sobą nieduży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który jest dotąd w rodzinie i pudło na kapelusze, bo babka uważała, że bez kapelusza kobieta nie może pojawić się na ulicy. Zamieszkali najpierw w Mińsku Mazowieckim, następnie w Warszawie, a od 1936 r. w Legionowie pod Warszawą, gdzie dziadek dorobił się własnej apteki, bo wcześniej prowadził apteki swoich kolegów z Dorpatu.


Andrzej Piętka z rodzicami. Początek XX w.


Jan Piętka (pierwszy z prawej) w swojej aptece w Legionowie. Ok. 1936 r.

Ojciec ukończył w Warszawie renomowane gimnazjum Ludwika Lorentza. Kadrę nauczycielską często stanowili w tym gimnazjum późniejsi profesorowie Uniwersytetu Warszawskiego. Wychowawcą klasy Ojca był Stanisław Lorentz, a uczyli m. in. Bronisław Wieczorkiewicz, polonista i germanista Stanisław Helsztyński.

Wśród kolegów Ojca był Aleksander Gieysztor, późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego i jeden z najwybitniejszych historyków XX wieku. Z rodziną Gieysztorów Rodzice byli zaprzyjaźnieni, a ja miałem zaszczyt być jego uczniem. Nie było mi z tego powodu łatwiej, a wręcz przeciwnie.

W latach szkolnych i studenckich należał Ojciec do harcerstwa i dosłużył się stopnia podharcmistrza. Uczestniczył w międzynarodowych zjazdach harcerzy i skautów, tzw. jamborees. W Edynburgu twórca międzynarodowego skautingu, generał Baden-Powell podał mu rękę, z czego jeszcze po latach był bardzo dumny. Na zjeździe skautów rumuńskich w 1938 r. w Brasov, przebrany za dziewczynę tańczył krakowiaka. W delegacji polskiej nie było dziewczyn, więc musieli sobie radzić sami.


Andrzej Piętka na IV Narodowym Zlocie Skautów w Braslow, Rumunia 1938 r.

Po maturze Ojciec chciał studiować medycynę. Przed wojną na studia medyczne obowiązywał testowy egzamin wstępny i Ojcu zabrakło kilku punktów. Była to jednak wystarczająca ilość, aby studiować weterynarię. Zaczął więc ją studiować i studiował dwa lata, po czym pojechał z rodzicami nad morze do Juraty. Tam, siedząc któregoś dnia na plaży zauważył, że w morzu topi się jakaś kobieta, a po plaży biega starszy pan wzywając głośno pomocy. Skoczył więc do wody i wyciągnął tę kobietę na brzeg. Okazało się, że była to żona profesora Pieńkowskiego, rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Rektor niezmiernie wzruszony spytał Ojca jak mógłby się mu odwdzięczyć, a na to Ojciec odpowiedział przytomnie, że chciałby studiować medycynę, a nie weterynarię. „A, to proszę przenieść papiery na Wydział Medyczny i studiować ” brzmiała odpowiedź. I w ten sposób Konstancin doczekał się po kilkunastu latach lekarza, a nie weterynarza. W czasie studiów Ojciec wstąpił do korporacji akademickiej Lechicja, do której należeli także obaj dziadkowie. Prowadził bujne życie towarzyskie. Jak mi opowiadał, w karnawale 1939 r., był na około czterdziestu balach. Warszawa bawiła się wtedy na umór, jakby przeczuwając, że to już ostatni raz.

Nasz drugi dziadek, Stanisław Gołębiowski po studiach osiadł w Ostrowi Mazowieckiej. Miał tam aptekę i dom. Ożenił się z Zofią Rolińską i miał z nią pięcioro dzieci, z których czworo dożyło wieku dorosłego. Wśród tej czwórki była nasza Matka, Maria. Szkołę skończyła w Ostrowi i zaczęła studiować medycynę najpierw na Uniwersytecie Wileńskim, skąd po roku przeniosła się na Uniwersytet Poznański.


Maria Gołębiowska, 1937 r. 

Rodzice poznali się na obozie studenckim zimą 1938/1939 r. w Murzasichlu w górach. Oboje skończyli studia w 1939 r., krótko przed wybuchem wojny. Matka zaczęła pracować w Szpitalu Wolskim w Warszawie, gdzie czekała ją kariera naukowa, ale wkrótce wybuchła wojna i trzeba było myśleć zupełnie o czym innym. Ojciec zaangażował się w Szpitalu Ujazdowskim. Oboje przeżyli oblężenie Warszawy we wrześniu 1939 r. Sytuacja była taka, że w Szpitalu Wolskim do operacji dopuszczani byli także młodzi lekarze. Matka opowiadała, że w czasie nalotów niemieckich trząsł się stół operacyjny, ale zabieg musieli oczywiście skończyć. W tym czasie zoperowała kolano słynnemu biegaczowi Januszowi Kusocińskiemu, który został trafiony odłamkiem. Aby się odwdzięczyć, Kusociński chciał po kapitulacji Warszawy pobiec 100 km do Ostrowi Mazowieckiej, żeby zawiadomić Dziadków, że Matka żyje. Na to się oczywiście nie zgodziła.

Ojciec był ochotnikiem w obronie Warszawy i został wtedy ranny. Następnie wrócił do Szpitala Ujazdowskiego, ale musiał się stamtąd szybko przenosić, ponieważ był poszukiwany przez Niemców za prowadzenie antyniemieckiej akcji propagandowej, na pograniczu Polski i Prus Wschodnich w lecie 1939 r. Przeniósł się więc do Szpitala Praskiego, a jeszcze później do Szpitala Dziecięcego przy ul. Kopernika.

Obydwoje Rodzice działali w konspiracji. W czasie okupacji Matka nosiła pseudonim „Malwa”, a Ojciec pseudonim ”Butrym”. Ojciec należał do Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej - I Obwód "Radwan" (Śródmieście) - 3. Rejon - VI zgrupowanie "Golski". W konspiracji działał w VII Obwodzie "Obroża" (powiat warszawski) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej - 1 Rejon "Brzozów" (Legionowo), w szpitalu w Chotomowie. W Chotomowie, razem ze swoim kolegą dr Kuczamerem, miał lecznicę, w której leczeni byli tzw. normalni pacjenci, ale byli także opatrywani ranni partyzanci. Robione były tam zabiegi, jak wyjmowanie kul, szycie ran itp. W czasie Powstania Warszawskiego był w tej lecznicy szpital polowy.

Ślub Marii i Andrzeja Piętków. Stoją od prawej: Jan Piętka, Andrzej Piętka i Maria Piętkowa.

Rodzice pobrali się 23 czerwca 1943 r. w kościele Świętego Krzyża w Warszawie i był to ślub odwetowy. Odwetowy dlatego, że tydzień wcześniej z kościoła św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży, Niemcy wygarnęli wszystkich gości, łącznie z parą młodą i większość tych ludzi zginęła. Żenił się wtedy podobno jakiś oficer AK i do dziś niewiadomo czy stało się to na skutek zdrady, czy przypadku. Ponieważ przygotowania do ślubu Rodziców były na ukończeniu, w rodzinie zaczęto się naradzać, czy ślub nie przenieść poza Warszawę, lub na jakiś czas odłożyć. Ojciec porozumiewał się ze swoimi przełożonymi z AK i postanowiono, że ślub się odbędzie, a gdyby Niemcy przyjechali, trzeba się bronić i wziąć na nich odwet. W efekcie, w dniu ślubu wszystkie drzwi od kościoła i kompleksu klasztornego, w którym znajduje się kościół Świętego Krzyża były pootwierane, tak aby było łatwiej uciekać. Na chórze stał karabin maszynowy, a część gości była uzbrojona. Po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia przechadzał się kilkuosobowy oddział AK, który miał zaatakować Niemców z drugiej strony. Dowódcą tego oddziału był Jerzy Rewerski, który kilka lat po wojnie ożenił się z naszą kuzynką z innej linii, Marią. Matka ubrana była nie w typową suknię ślubną, a w zwyczajny biały kostium tak aby, gdyby trzeba było uciekać, nie wyróżniała się na ulicy. Niemcy jednak nie przyjechali i wszystko skończyło się dobrze. Odtąd Matka na pieczątce lekarskiej miała podwójne nazwisko-Maria Gołębiowska-Piętkowa.

Potem nastąpił brzemienny w wydarzenia rok 1944. W marcu umarł dziadek Jan Piętka, w maju ja się urodziłem, w lipcu Ojciec odwiózł do Chotomowa swoją matkę, moją matkę i mnie, bo już było wiadomo, że w Warszawie lada chwila coś się zacznie. 1 sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie. Nawiasem mówiąc, Matka uniknęła wtedy śmierci, gdy na początku sierpnia Niemcy wymordowali prawie cały personel Szpitala Wolskiego. W czasie Powstania Ojciec był lekarzem Batalionu Pancernego "Golski". Nosił pseudonim Butrym i został ranny. Przez pomyłkę pod jego pseudonimem na podwórzu późniejszego szpitala MON, przy ul. Koszykowej, pochowano kogoś innego. W Czerwonym Krzyżu w Genewie figuruje do dziś w spisie poległych w Powstaniu Warszawskim. Do nas do Chotomowa doszła wiadomość, że Ojciec zginął. Nieco później Niemcy wysiedlili nas stamtąd, ponieważ zbliżał się front rosyjsko-niemiecki. Po kilkudniowej tułaczce znaleźliśmy się we wsi Baboszewo pod Ciechanowem. Po upadku Powstania Ojciec poprzez obóz w Pruszkowie, ewakuowany został z Warszawską Szkołą Pielęgniarstwa do Czarnego Dunajca na Podhalu. Intensywnie nas wtedy szukał, przechodząc kilkakrotnie przez linię frontu. Niemcom tłumaczył, że idzie ratować swoją lecznicę przed dziczą sowiecką, a Rosjan leczył na choroby weneryczne, które w Armii Radzieckiej były bardzo źle widziane. W listopadzie w kościele w Baboszewie zamówiona była msza za jego duszę. Godzinę przed tym Matka zobaczyła w oknie jego twarz. Msza się oczywiście odbyła, ale w zupełnie innej intencji. Musieliśmy się szybko zabierać z Baboszewa, aby do Niemców nie doszło, że po wsi kręci się jakiś obcy i wypytuje o jakichś ludzi, bo to mogło być niebezpieczne. Zimę spędziliśmy w Czarnym Dunajcu, a od wiosny 1945 r. do wiosny 1948 r. mieszkaliśmy w Ostrowi Mazowieckiej, skąd pochodziła Matka.

W Ostrowi Mazowieckiej Ojciec był dyrektorem Powiatowego Szpitala Zakaźnego, a Matka kierowniczką przychodni radiologicznej. Mieli także dużą praktykę prywatną, bo w okolicy zarówno nazwisko panieńskie matki, jak i nazwisko Ojca były dobrze znane. Rodzice chcieli się jednak przenieść bliżej Warszawy. Powody były dwa: pierwszy to moje ewentualne leczenie, które mogło przebiegać tylko w warunkach szpitalnych, bo od urodzenia byłem niepełnosprawny, drugi to świadomość, że mimo ogromnego okupacyjnego doświadczenia, są jeszcze młodymi lekarzami i potrzebują oparcia w klinikach warszawskich.

Tak się złożyło, że nasz wuj Tadeusz Cieślawski miał w Konstancinie kolegę ze studiów, mgr Zygmunta Koniecznego. Z żoną Haliną byli oni właścicielami apteki przy ul. Warszawskiej (obecnie Piłsudskiego). Kiedy panowie spotkali się pierwszy raz po wojnie, wuj zapytał Koniecznego czy nie zna tu jakiegoś mieszkania lub domu do wynajęcia. Na to otrzymał odpowiedź, że naprzeciwko apteki, po drugiej stronie ul. Warszawskiej, na dużej zalesionej posesji stoi drewniany dom, aktualnie pusty, bo właścicielki mieszkają w Warszawie i zapewne chętnie go wynajmą. I tak się stało.


Dom w Konstancinie. zdjęcie z lat 80. XX w.

Dom został wybudowany przez prof. Pieślaka z Politechniki Warszawskiej w 1937 roku na Kresach Wschodnich i przeniesiony do Konstancina. Był to typowy dom letni. Pierwotnie ogrzewany był tylko parter, a dwa pokoje na pięterku można było użytkować tylko latem. Nosił jednak dumną i nieco na wyrost, nazwę Willa Orliszki. Orliszki w polszczyźnie kresowej znaczą orlęta i przypuszczam, że ta nazwa miała coś wspólnego z Orlętami Lwowskimi. Nazwa widniała na masywnej drewnianej bramie, która zamykała posesję od ulicy Warszawskiej. Rodzice nie przywiązywali wagi do tej nazwy, bo nie oni ją nadali. Widzieli także dysproporcję między budynkiem, a nazwą willa. Kiedy po kilku latach dom został przez Rodziców kupiony, przymuszonych przez właścicielki, które chciały sprzedawać posesję po kawałku, brama z widniejącą na niej nazwą została zburzona, a w to miejsce zainstalowana furtka. Brama wjazdowa była odtąd od ul. Matejki. Po zakupie domu ocieplono strychy, a na piętrze zainstalowany został piec i można było wreszcie użytkować całą powierzchnię domu.

Do Konstancina przenosiliśmy się etapami. Najpierw w marcu 1948 r. przyjechała babka Piętkowa ze mną. Babka wynajęła mieszkanie w willi Janówka, należącej do nauczycielskiej rodziny Padzików i mieszkała tam do końca życia. Matka kończyła jeszcze sprawy zawodowe w Ostrowi Mazowieckiej i przyjeżdżała do nas tylko na niedziele, a Ojciec dołączył późnym latem, ponieważ wcześniej był na kilkumiesięcznym I Międzynarodowym Kursie Pediatrii Społecznej, organizowanym w Paryżu przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Jednym z organizatorów tego kursu był Maurice Pate, mąż ówczesnej mieszkanki Konstancina Jadwigi, zwanej w Konstancinie Pejtową. W międzyczasie przyjechała z Ostrowi moja półtoraroczna siostra Anna i byliśmy już razem. Nieco później zamieszkała z nami rezydentka, starsza samotna kobieta, która była kiedyś wychowawczynią Ojca, a następnie z polecenia znajomych, przyszła do nas siedemnastoletnia dziewczyna, sierota z jednej z okolicznych wsi. Nazywaliśmy ją Marynia, chociaż naprawdę miała na imię Barbara. Została z nami czterdzieści kilka lat i była świadkiem i uczestnikiem wszystkiego co się w domu działo. To ona pozwalała Rodzicom spokojnie pracować, bo wiedzieli, że w domu jest wszystko w porządku. Po latach odeszła na emeryturę i wkrótce zmarła.

Matka zaangażowała się najpierw do ośrodka zdrowia w Mirkowie. Wkrótce przeniosła się stamtąd do ośrodka w Konstancinie. Pamiętam, że jedną z pielęgniarek była tam hrabina Róża Zamoyska, osoba wielce zasłużona w akcji wyrywania dzieci polskich z rąk niemieckich w czasie okupacji. Razem z mężem ordynatem Janem Zamoyskim uratowali tych dzieci kilkaset i większość z nich mogła po wojnie wrócić do rodzin. Kiedy w 1956 r. prominenci komunistyczni wynieśli się z Królewskiej Góry, ośrodek został przeniesiony na ul. Warecką i funkcjonuje tam do dzisiaj. Matkę namawiano, żeby została kierowniczką tego ośrodka, ale odmówiła chcąc mieć więcej czasu dla pacjentów, a nie zajmować się administracją. Kierownikiem został dr Kazubski, a pracowały tam jeszcze dr Szmidtowa, dr Flemingowa, dr Wojnowa i dentystki dr Grątkowska i dr Latoszyńska. Pielęgniarkami były Zofia Pona, Władysława Rakowska i Maria Rerych. Rejon wizyt domowych miała Matka na Grapie. Wśród pacjentów, którym czasem dawała pieniądze na leki, zyskała zaufanie i pewną popularność, bo widzieli, że leczeni są solidnie, a co ważniejsze skutecznie. O tej popularności może świadczyć incydent, który wydarzył się na pochodzie pierwszomajowym w początkach lat sześćdziesiątych. Kiedy od czoła pochodu rozległy się okrzyki „Niech żyje towarzysz Wiesław, niech żyje towarzysz Gomółka”, ze środka pochodu zabrzmiały okrzyki konkurencyjne „Niech żyje pani doktor Piętkowa, niech żyje pani doktor.”

Poza pracą w ośrodku była Matka także lekarzem szkolnym w szkole podstawowej w Konstancinie. Szczególną opieką, nie tylko lekarską, otaczała dzieci z domu dziecka. Były to przeważnie dzieci po przejściach, żyjące skromniej niż przeciętnie. Pracowała także jako lekarz w żłobku w Mirkowie, a w latach późniejszych w Domu Rencistów NBP w Skolimowie.


Pokaz samochodu inwalidzkiego w Szpitalu Chirurgii Kostnej w Konstancinie. Od prawej dr Halina Słowikowa, dr Andrzej Piętka, prof. Wiktor Dega, doc. Marian Weiss i inni, 1948 r.


Wizyta prof. Wiktora Degi w Szpitalu Chirurgii Kostnej w Konstancinie. Od prawej stoją: Benedykt Duksztulski, prof. Wiktor Dega, doc. Marian Weiss, dr Henryk Halski, dr Andrzej Piętka oraz dwie kobiety nn.

Ojciec zaczął pracować w Szpitalu Chirurgii Kostnej jako konsultant do spraw pediatrii, a z czasem również lekarz zakładowy. Do jego głównych obowiązków należało kwalifikowanie dzieci do operacji, a po zabiegach opieka pediatryczna. Po kilku latach szpital został przekształcony w Stołeczne Centrum Rehabilitacji Narządów Ruchu (STOCER). Kiedy po wielu latach zbudowano filię w Chylicach i przeniesiono tam oddziały dziecięce, Ojciec przeszedł do Chylic i pracował tam do emerytury. Był także lekarzem Zespołu Pieśni i Tańca "Skolimów", Dentystką zespołu była nasza ciotka Irena Golanowska. Po likwidacji zespołu był lekarzem zakładowym w fabryce lamp oscyloskopowych w Iwicznej, a później w kilku okolicznych zakładach INCO.


Andrzej Piętka z żoną Marią i dziećmi: Janem, Anną i Dorotą w ogrodzie przed domem w Konstancinie, połowa lat 50. XX w..

W roku 1951 urodziła się moja siostra Dorota i było już nas troje. Lata pięćdziesiąte, szczególnie ich pierwsza połowa, były to lata ponure. Było to jednak poza nami. Mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo, otoczeni byliśmy miłością. opieką i wszelkiego rodzaju wsparciem. Matka, aby mieć więcej czasu dla nas, świadomie zrezygnowała z robienia specjalizacji, a chciała być chirurgiem płucnym, zaś Ojciec woził mnie codziennie do Liceum w Skolimowie, a potem do Warszawy na Uniwersytet Warszawski.. Raz tylko zetknęliśmy się z siostrą Anną z próbą indokrynacji. Na początku lat pięćdziesiątych Rodzice zapisali nas do przedszkola. W przedszkolu było bardzo przyjemnie, aż kiedyś wychowawczyni zaczęła pytać dzieci kto z ich rodziców należy do partii. Anka patrzy się na mnie, ja na nią, bo zupełnie nie wiemy co to jest ta partia i czy rodzice do niej należą. W końcu wybrnąłem z sytuacji mówiąc, że tatuś należy, a mamusia nie. Wróciliśmy do domu i zacząłem się dopytywać co to jest ta partia i czy Rodzice do niej należą. Wyjaśniono mi wówczas, że Rodzice do partii nie należą a w ogóle nie ma co sobie tym głowy zawracać.
Prawie od początku zamieszkania w Konstancinie Rodzice prowadzili prywatny gabinet lekarski w willi Janówka. Przez ten gabinet przewinęło się sporo mieszkańców Konstancina i okolic. Zdarzało się, że pacjenci przyprowadzani jako dzieci przyprowadzali po latach swoje dzieci. Wizyty trwały tyle czasu ile było trzeba. Pacjenci mogli opowiedzieć nie tylko o swoich chorobach, ale czasem po prostu się wygadać. Dla starszych i samotnych ludzi była to swego rodzaju psychoterapia. Niektórzy byli leczeni za darmo. Byli tak samo dokładnie badani, diagnozowani i ustalane było leczenie. W czasie tego leczenia Rodzice chcieli mieć kontakt z pacjentami. Niejednokrotnie sami do nich telefonowali, aby dowiedzieć się jak postępuje kuracja. Tę zasadę stosował Ojciec jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy regularnie jeździł do córki Anny do Francji. Bywało, że stamtąd też dzwonił do pacjentów. W okresach epidemii sami odwiedzali znajomych pacjentów, by spytać czy wszystko jest w porządku. Ojciec czasem z Matką, ale przeważnie sam, jeździł na wizyty domowe, nierzadko także w nocy. Był stale wzywany do domu ZAIKS-u w Konstancinie i Domu Literatów w Oborach. Do dzieci miał takie odejście, że się go nie bały, a dorośli mieli zaufanie. Leczył znanych i nieznanych. Kiedyś chłopiec z domu dziecka zjadł muchomora sromotnikowego, a to często kończy się śmiercią. Ojciec został do niego wezwany. Przez całą noc robił mu płukania żołądka i inne zbiegi i chłopiec przeżył. Leczył także znane konstancińskie rodziny. Przykładowo można wymienić panie Żeromskie, rodziny Heniszów, Madeyskich, Bliklów, Daszewskich, kompozytora Zbigniewa Turskiego, Leopolda Buczkowskiego czy Romana Bratnego.

W latach pięćdziesiątych Związek Radziecki i kraje satelickie szykowały się do wojny z Zachodem. Władze wojskowe uznały, że trzeba lekarzom nadać stopnie oficerskie, tak aby w czasie wojny mogli być komendantami szpitali polowych i rozkazywać niższemu personelowi. Ze STOCERU powołanie dostali Ojciec, dr Henryk Halski chirurg ortopeda i dr Łabuszewski, też chirurg. Kurs oficerski trwał chyba ponad pół roku i odbywał się w Śremie w Wielkopolsce. Na tym kursie miał Ojciec różne przygody, a jedna z nich mogła skończyć się bardzo niedobrze i to przeze mnie. W tym czasie przeczytałem książkę dla młodzieży o Kościuszce. Były w niej cytowane listy Kościuszki, które podpisywał jakoby K. Tadeusz. Pomyślałem, że jeśli Kościuszko mógł się podpisywać K. Tadeusz, to ja mogę się podpisywać P. Jan. Napisałem do Ojca list i tak właśnie się podpisałem. Po kilku dniach Ojciec został wezwany do politruka, który zapytał go czy zna danego Pejana. Na co Ojciec odparł, że nikogo takiego nie zna. Politruk nalegał sugerując, że list pisany jest może szyfrem, więc Ojciec poprosił go, aby pokazał mu ten list. Wtedy okazało się, że tym autorem byłem ja. Dobrze, że politruk miał poczucie humoru, bo gdyby nie miał, sprawa mogłaby się skończyć nawet kilkuletnim więzieniem. Następna przygoda była już znacznie przyjemniejsza. Major dowodzący tym kursem zarządził zbiórkę i spytał który tu jest od dzieci. Na to wystąpił Ojciec, a za nim tych dwóch chirurgów ze STOCERU, którzy nie byli od dzieci, ale postanowili trzymać się razem. „ Dziecko mam chore i niewiadomo co mu jest. Przyjdźcie do mnie wieczorem” - zwrócił się do Ojca major. Ojciec poszedł, rzeczywiście znalazł chore dziecko, ale oprócz tego stół zastawiony wszelkim dobrem, z alkoholem włącznie. Zwracali się już do Ojca z żoną per „panie doktorze”. Ojciec wyleczył to dziecko i major chcąc się odwdzięczyć wydał rozkaz, że tych trzech ze STOCERU ma utworzyć zespół artystyczny, w celu uświetnienia akademii na 22 lipca. Ojciec mówił wiersze, dr Halski grał na fujarce, a dr Łabuszewski - o ile pamiętam - na bębenku. Nie mieli już żadnych ogólno wojskowych zajęć na poligonie, tylko ćwiczyli pod dachem. Jak się zmęczyli, to posyłali porucznika po pół litra i zakąskę - a na akademii odnieśli podobno duży sukces. Potem kurs skończył się, wszyscy dostali stopnie poruczników rezerwy, a Ojciec kilka lat później został awansowany na kapitana. Już po przełomie 1989 r., a miał już wtedy dobrze pod osiemdziesiątkę, został majorem rezerwy z propozycją, że zostanie podpułkownikiem, musi tylko wykonać 4 skoki spadochronowe. Na to Ojciec odpowiedział, że dziękuje bardzo, ale nie. I tak się skończyła jego kariera wojskowa.

Poszerzający się z czasem krąg przyjaciół i znajomych sprzyjał życiu towarzyskiemu. Na imieniny rodziców wydawane były większe przyjęcia. Zjeżdżała wtedy rodzina i przyjaciele z Warszawy, ale także przyjaciele z Konstancina. Ojciec wyciągnął kiedyś z ciężkiej choroby kucharza, który poprzysiągł, że dokąd będzie mógł, a był to już starszy człowiek, będzie zupełnie bezinteresownie przygotowywał te przyjęcia. Był to kucharz nie byle jaki bo przed wojną pracował w kuchni hotelu Bristol. Przychodził tydzień wcześniej, ustalane były szczegóły, a później Ojciec z obłędem w oku jeździł po Warszawie próbując zdobyć potrzebne produkty, co w owych czasach nie było rzeczą łatwą. Kucharz był jednak wymagający. Na gościach robił piorunujące wrażenie ukazując się z półmiskiem w ręku, ubrany w czapkę kucharską i biały kitel. Po kilku latach zestarzał się, wyjechał do Warszawy do rodziny i przygotowaniem przyjęć zajmowała się nasza gosposia. Istniała też wieloletnia tradycja, że 1 maja przychodzili w celach towarzyskich koledzy Ojca ze STOCER-u. Na werandzie odbywały się wtedy czasem wielogodzinne, bardzo miłe imprezy, w których jak byliśmy starsi także braliśmy udział. Dom był domem otwartym. Przychodzili pacjenci szukający pomocy lekarskiej i znajomi w celach towarzyskich, a czasem ludzie, którzy chcieli się w różnych sprawach po prostu poradzić. Zdarzały się sytuacje zabawne. Kiedyś w letnią, ciepłą niedzielę mieliśmy gości. Na podwórzu stało kilka samochodów, a na werandzie siedziało przy stole kilka osób. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że na podwórze wjeżdża nieznany nam samochód, z którego wysiadają nieznani ludzie. Weszli do domu, usiedli do stołu, a na pytanie Ojca czym może im służyć powiedzieli, że chcieliby coś zjeść. Ojciec odparł, że spyta żony co jest w domu i dopiero po dłuższej chwili przybysze zorientowali się, że nie są w restauracji Berentowicza.

Ojciec był także mentorem młodych lekarzy, a zwłaszcza początkujących myśliwych, których wprowadzał w elementy etyki łowieckiej. Łowiectwo było jego wielką pasją. Już w czasach ostrowskich był współzałożycielem koła łowieckiego "Mykita". W Konstancinie należał do miejscowego koła "Mirków", a nieco później do najstarszego w Polsce, Otwockiego Kółka Myśliwskiego im. św. Huberta w Warszawie. Dwa razy był ranny na wojnie i dwa razy na polowaniu. Kiedyś na polowaniu na kuropatwy został postrzelony śrutem w czoło. Kolega który to zrobił, oczywiście niechcący, jak zobaczył co się stało, to zemdlał. Ojciec otarł krew z czoła, wsadził go do samochodu i pojechali do STOCER-u, gdzie zostali opatrzeni.


Andrzej Piętka na polowaniu na wilki w Lutowiskach, Bieszczady, 1954 r.

W 1954 r. uczestniczył w tzw. akcji wilczej w m. Lutowiska, w Bieszczadach. Bieszczady, po walkach polsko-ukraińskich i przesiedleniu Ukraińców na Ziemie Zachodnie, były zupełnie opustoszałe, natomiast rozmnożyły się tam wilki. Kiedy w latach pięćdziesiątych pojawili się pierwsi osadnicy, kilka osób zostało przez nie zagryzionych i ludzie zaczęli stamtąd uciekać. Zorganizowano więc ekipę myśliwych, która miała zredukować pogłowie wilków. Z ekipą pojechał znany wtedy fotoreporter Zdzisław Wdowiński, który wykonał wiele zdjęć, z których kolorowe zdjęcie Ojca ukazało się na okładce tygodnika "Dookoła świata". Te zdjęcia pokazują w jak trudnych warunkach polowali, Była zima, duży śnieg i mróz, a także górzysty teren. Większych sukcesów tam nie odnieśli, ale wilki przestały się zbliżać do siedzib ludzkich. Największym odpoczynkiem były dla Ojca coroczne wyjazdy na rykowisko jeleni we wrześniu. Polowania odbywały się na Pojezierzu Drawskim, uczestniczyło w nich kilku myśliwych i trwały ok. 2 tygodni. Ponieważ jeździł tam przez trzydzieści kilka lat, mieliśmy w domu ponad czterdzieści wieńców jeleni byków, że o porożach kozłów nie wspomnę. Na rykowisku był zwyczaj, że myśliwi się nie golili. Wracali do domu z dwutygodniowymi brodami i Ojciec w końcu zaczął nosić brodę stale. Przez pacjentów STOCERU był często z tego powodu mylony z prof. Weissem.

W latach 60. do Konstancina przenieśli się dziadkowie Gołębiowscy, którzy w 1959 r. obchodzili złote wesele. Byli w bardo podeszłym wieku, wymagali codziennej opieki więc zamieszkali razem z nami. Tu też dożyli swoich dni.


Maria Piętkowa (z prawej) z rodzicami: Zofią i Stanisławem Gołębiowskimi oraz siostrą Janiną Cieślawską. Konstancin, koniec lat 60-tych XX w.

Zawsze towarzyszyły nam zwierzęta, przeważnie psy i koty. Przez kilka lat mieliśmy parę kotów syjamskich, które mnożyły się dwa razy do roku. Powstawał wtedy problem komu oddać małe koty, bo musiały iść w dobre ręce. Kiedyś Ojciec został wezwany na komisariat milicji, aby opatrzyć jakiegoś pobitego w bójce. Usłyszał wtedy nieludzkie wycie dochodzące z dołu. Zapytany milicjant odparł, że to wyje jego pies. Ten pies - duży owczarek niemiecki, nie zdał psiej matury w szkole milicyjnej, ponieważ bał się strzałów. Milicjant wziął go do siebie, ale ponieważ żona psa nie lubiła, brał go na dyżury w komisariacie. O ile cela na tzw. dołku była pusta, trzymał go w tej celi. My akurat nie mieliśmy psa, a z ogrodu notorycznie i bezczelnie dochodziło do kradzieży kwiatów. Ojciec zaproponował milicjantowi, że kupi tego psa. Kiedy milicjant przyprowadził go następnego dnia, moja siostra Dorota, mocno jeszcze nieletnia, spytała jak pies ma na imię. „Boy” - odrzekł milicjant. „A, to tak jak po angielsku chłopiec” - kontynuowała Dorota. „Nie, to… od węża” - brzmiała odpowiedź. Boy był psem - jeśli można tak powiedzieć - dużej kultury. Cierpliwie znosił zabawy kotów jego ogonem, znakomicie spełniał funkcje obronne, a czasem chodził z Matką na zakupy, z których wracał trzymając dumnie koszyk w pysku. Później nastąpiła era jamników szorstkowłosych. Ojciec dostał kiedyś od swojej córki Anny miniaturkę jamniczkę. Tak się z nią pokochali, że musiał zabierać ją ze sobą na dyżury w Chylicach. Na wieczornych obchodach była wtedy wielką atrakcją dla chorych dzieci, którym zapewne kojarzyła się z domem i normalnym życiem.


Wakacje w górach, nad Dunajcem. Maria Piętkowa z dziećmi: Janem i Dorotą- ok. 1960 r.

Rodzice dbali o to, żebyśmy w czasie wakacji gdzieś z nimi jeździli. Poznawaliśmy wtedy różne atrakcyjne miejsca w Polsce, ale byliśmy z Rodzicami także na Węgrzech i w Bułgarii. Ostatni taki wyjazd był w sierpniu 1970 r. do Zakopanego. Matka już wtedy źle się czuła, a po powrocie i specjalistycznych badaniach okazało się, że to nowotwór. Zmarła 2 stycznia 1972 r.


Andrzej Piętka w szpitalu w Chylicach, lata 70-te XX w.

Ojciec pracował jeszcze w Chylicach. Był lubiany przez kolegów i małych pacjentów. W 1989 r. Akademia Medyczna w Warszawie urządziła absolwentom z 1939 r. odnowienie dyplomów. Kiedy dowiedzieli się o tym koledzy Ojca ze STOCERU, urządzili mu, z ówczesnym dyrektorem prof. Janem Haftkiem, uroczystość wewnętrzną, z której był - jak pamiętam - bardzo zadowolony. Z profesorem Haftkiem łączyły Ojca nie tylko stosunki służbowe, ale i łowieckie. Profesor Haftek był bowiem znakomitym myśliwym, człowiekiem wesołym i komunikatywnym. W 1997 r. w ramach obchodów stulecia Konstancina, otrzymał Ojciec tytuł zasłużonego dla tego miasta.


Uroczystość 50-lecia dyplomu Andrzeja Piętki. prof. Jan Haftek i Andrzej Piętka, STOCER- 1989 r.

Poza pracą zawodową działał społecznie. Był radnym miejskim i przewodniczącym Komisji Zdrowia kilku kadencji. W latach sześćdziesiątych, mimo że bezpartyjny, został wybrany w STOCER- przewodniczącym Rady Zakładowej Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia. Był także członkiem - założycielem Towarzystwa Miłośników Piękna i Zabytków Konstancina. Należał też do organizacji kombatanckich, ale nie w Konstancinie, tylko tam gdzie działał w czasie wojny, czyli w Chotomowie. W ciągu swego długiego życia, bo żył prawie 92 lata, doczekał się wielu odznaczeń - państwowych, wojskowych, łowieckich i harcerskich. Odznaczony był m.in.: Krzyżami Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, medalem "Za Udział W Wojnie Obronnej 1939 r.", Krzyżem AK, Krzyżem "Za Zasługi Dla ZHP z Mieczami" i najwyższym odznaczeniem łowieckim "Złomem".

Ojciec zmarł 26 września 2004 roku. W roku następnym postanowiliśmy sprzedać dom, bo mając w niedługiej perspektywie emerytury, przypuszczaliśmy, że nie będziemy w stanie utrzymać go na odpowiednim poziomie. Ale nadal jesteśmy w Konstancinie, Anna ma tu już inny dom, do którego przyjeżdża z mężem kilka razy do roku, a my z Dorotą mieszkamy w obrębie miasta. Co ważniejsze, na cmentarzu w Skolimowie mamy grób, w którym pochowana jest moja żona. Tak więc w tej, czy innej formie będziemy tu zawsze.

Jan Piętka, maj 2018 r.