powrót

Anusia - Dom Małego Dziecka w Konstancinie

Andrzej Jakub Sowiński
Fragment książki pt. „Promienie w cieniu wojny”

W niedalekiej odległości od willi „Piaski”, na Królewskiej Górze, przy ul. Potulickiej nr 36, mieścił się Dom Małych Dzieci „Anusia”, w którym przez okres okupacji niemieckiej i Powstania Warszawskiego przebywała w gronie personelu moja mama, nazywana przez pracowników i dzieci panią Nelą, natomiast ja byłem normalnym (wraz z innymi dziećmi) jego mieszkańcem, pod okiem mamy. I właśnie tu, w tym miejscu na polskiej ziemi, i w owym czasie, przed wybuchem powstania w Warszawie, uzyskałem świadomość istnienia. Było to moje jakby „przebudzenie” po nieznanej mi z autopsji przeszłości krótkiego życia w Białymstoku. Tu także, już po wojnie, w Konstancinie-Skolimowie, na tle ponurej rzeczywistości PRL-u, spędziłem swoje najpiękniejsze lata dzieciństwa i młodości, aż do momentu pójścia do wojska.


Willa „Anusia”, dom dziecka prowadzony przez harcmistrzynię Wiktorię Dewitz, a po 1945 r. przez harcmistrzynię Hannę Stępniewską. Zdjęcie ze zbiorów autora.


Karolina Lubliner-Mianowska, autorka relacji „Harcerskie domy dziecięce w Konstancinie”. Źródło: Harcerki 1939 – 1945, Relacje – pamiętniki, Instytut Historii Polskiej Akademii Nauk, Warszawa 1985.

Karolina Lubliner-Mianowska autorka relacji Harcerskie domy dziecięce w Konstancinie przyjechała do Konstancina jesienią 1941 roku i zapisała w swoich wspomnieniach co następuje: W Konstancinie były w tym czasie trzy domy dziecięce prowadzone przez harcerki (formalnie były one pod opieką RGO). Jeden w willi „Corso”, gdzie kierowniczką była Maria Wocalewska a gospodynią Aniela Libionka, która dawniej pracowała na Buczu. Drugi, w willi „Piaski” pozostawał pod kierownictwem Marii Steckiewicz, instruktorki z Wilna. Gospodynią była osoba „cywilna”, Janina Wąsowska, siostra Józefiny Łapińskiej. Oba te domy miały dzieci starsze, powyżej pięciu lat, w każdym było ich około 40. Trzeci wreszcie dom, w willi „Anusia”, chronił około 30 małych dzieci, od dwu lat do pięciu. Kierowniczką była Wiktoria Dewitzowa, która sama miała córeczkę w tym właśnie wieku i męża w oflagu . Nie pamiętam już dobrze jego składu (personelu – przyp. AS) – wiem tylko, że była tam między innymi p. Helena Sowińska, matka ośmiorga dzieci i żona oficera WP, osoba bardzo delikatna i dziwnie bezbronna wobec ciężkich kolei losu (1).

Willa „Anusia” wkomponowana w „ogród” - sosnowy las - stanowiła dzieło architektoniczne wysokiej klasy. Osobliwością ogrodu była pewna szczególna sosna rosnąca z boku po lewej stronie od drzwi frontowych, tuż przy ścianie zachodniej domu. Nazywaliśmy ją „Kiełbasa” ponieważ swoim wyglądem spirali wyrastającej z ziemi coś takiego przypominała. A może to był jedynie wyraz naszych tęsknot jedzeniowych, bo w pamięci utkwiła mi zupa „mel” i suszona brukiew (to już chyba po wojnie) na rozłożonych papierach, na górnym balkonie willi. Dość, że sosenka stała się ulubionym miejscem naszych zabaw, wspinaczek i przeróżnych ćwiczeń. W późniejszym okresie doszło nawet do wyczynów cyrkowych, gdy bardziej odważni i zwinni chłopcy potrafili zaczynając od „Kiełbasy” wspinać się na jej chwiejny wierzchołek, i przechodząc po gałęziach na wierzchołki innych sosen, wskakiwać z rozhuśtanej gałęzi na balkon dziewcząt.


Dom Małych Dzieci „Anusia” w Konstancinie. Letnia jadalnia. Źródło: S. Tazbir (red.), W obronie dzieci i młodzieży w Warszawie 1939 -1944, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, s.320.

W „Anusi” zabawy wymyślaliśmy sobie sami. Chodziliśmy na prawdziwą górę zwaną „Królewską”, wysoką, porośniętą młodym lasem sosnowym, z której zimą zjeżdżało się niekiedy na sankach, głównie jednak na butach, a wiosną zbiegało po jej łagodnej stronie, przez łąkę pełną żółtych kaczeńców, aż do strumyka przepływającego wśród przybrzeżnych, niebieskookich, jakby tęskniących za czymś niezapominajek. Jednak niezależnie od naszych zabaw własnych, w „Anusi” prowadzone było przedszkole z nauką piosenek, gier i zabaw oraz wycinaniem kolorowych ptaków i motyli przylepianych na szyby jadalni.

Pamiętam wyprawę na wspaniałe przedstawienie pt. „Jaś i Małgosia” do pobliskiej willi „Piaski”, gdzie przebywały moje siostry Lala z Inką. Z wielkimi emocjami, silnie identyfikując się z małymi bohaterami bajki, oglądaliśmy scenę, jak Jaś namówił niedobrą „Babę-Jagę” - gdy ta kazała jemu i Małgosi usiąść na wielkiej łopacie, którą wsuwa się chleb do gorącego pieca – aby pokazała im, jak to się robi, a gdy tylko to uczyniła, razem z Małgosią wsunął ją do pieca. Scena ta nie mogła być w żaden sposób nieprawdziwa, ponieważ za chwilę wszyscy zostaliśmy poczęstowani autentycznymi iasteczkami z doskonale upieczonej baby, której nie było nam wcale żal. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że rolę „Baby-Jagi” grała moja mama.

Innym zapamiętanym wydarzeniem była wspaniała wycieczka w słoneczny dzień Święta 3-Maja. Wędrowaliśmy radośnie na pustynię, to znaczy na okoliczne mazowieckie wydmy piaskowe, porośnięte jałowcami, z piosenką na spieczonych ustach: „Witaj majowa jutrzenko, świeć naszej polskiej krainie…” (2). Nigdy tak daleko nie wędrowaliśmy. Upał i zmęczenie spowodowały, że strasznie zachciało nam się pić. Jakież wielkie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że w plecakach i torbach nieśliśmy, nieznane nam dotąd z jadłospisu domu dziecka, soczyste pomarańcze.

O toczącej się wojnie jakieś informacje musiały do mnie docierać, wiedziałem przecież, że nie ma z nami tatusia, bo jest w niewoli, i ciągle powtarzałem patrząc przez okienne szyby, że niedługo będziemy gonić „nemców”. Ale na razie wydarzyło się coś zupełnie innego i strasznego - „nemców” zobaczyłem na własne oczy. Otóż w „Anusi” nagle, nie wiadomo zupełnie skąd, zjawił się niemiecki zwiad konny. Panie wychowawczynie natychmiast wyprowadziły dzieci do ogrodu na tył willi, gdzie „jak gdyby nigdy nic” podjęto zabawę w „kółko graniaste” i inne pląsy. Mnie pozostawiono samego w zupełnie pustych salach, do których z krzykliwą mową i głośnym śmiechem wtargnęło kilku elegancko umundurowanych dryblasów, w wysokich butach, mówiących w niezrozumiałym dla mnie języku. Strachu jaki mnie wówczas ogarnął nigdy jeszcze w życiu nie doświadczyłem, zwłaszcza że znalazłem się od razu na obcych mi rękach, podrzucany jak piłka pod sam sufit. Niemcy byli szczerze uradowani i usatysfakcjonowani ze spotkania z małym, rudym chłopczykiem. Na szczęście zaabsorbowani moją osobą, nie przerwali zabawy dzieciom tańczącym przed domem i szybko odjechali. Dopiero po wielu latach zrozumiałem, że jako mały, biały, rudy i na dodatek piegowaty chłopczyk byłem dla nich idealnym, nordyckim typem, natomiast bawiące się w ogrodzie dzieci, to były przechowywane w „Anusi” dzieci żydowskie, którym groziła śmierć (3). Jak z tego wynika bohaterem nie byłem. Przy tej okazji warto jednak wspomnieć o mamie, która pracując w „Anusi” jako intendentka, z pełną świadomością, co grozi za taki czyn, wynosiła z kuchni jedzenie i pozostawiała je na ganku obok tzw. zlewek dla zwierząt. Niebawem z lasu wychodziła Żydówka i zabierała to jedyne pożywienie, na jakie mogła liczyć bez narażenia się na denuncjację.

W „Anusi” miały też miejsce moje pierwsze religijne doznania związane ze świętami Wielkanocnymi. Do domu dziecka przychodził ksiądz i święcił potrawy ustawione na wielkim świątecznym stole. Radosne i podniosłe przeżycia personelu udzielały się wtedy również nam – dzieciom. Pamiętam, że była także prowadzona wspólna modlitwa poranna i wieczorna. Z tego okresu przypominam sobie „wędrówki” do małego pokoiku pani krawcowej, zlokalizowanego na samej górze willi (chłopcy spali na dole i mieli zakaz przebywania na piętrze). Tutaj, w maju, starsze dziewczynki, chyba spontanicznie, modliły się przed obrazem NMP odmawiając Litanię Loretańską. Prawdopodobnie modliliśmy się o szybkie zakończenie wojny. Jednak wydarzenia potoczyły się inaczej.

* * *

Po wojnie „Anusia” odrodziła się w odnowionym składzie wychowanków i personelu. Kierownictwo domu przejęła Anna Stępniewska, przedwojenna instruktorka harcerska. W historii prowadzonego przez nią domu dziecka wyraźnie zarysowały się, niezależnie od woli personelu i kierownictwa, dwa okresy: pierwszy powojenny, trwający do ok. 1949 roku, pełen nadziei na powrót do normalnego życia i drugi PRL-owski, czas „podciętych skrzydeł”.


Prace wiosenne w ogrodzie. Zdjęcie ze zbiorów autora.

Pierwsze lata powojenne obfitowały w różnorodne sytuacje, ciekawe wydarzenia i przygody, które wynurzają się z morza doznań, przeżyć i klimatów tamtego okresu i środowiska. Dzień zaczynał się i kończył apelem z modlitwą. Obchodziliśmy też tradycyjnie i „rodzinnie” święta. Zdarzyło się kiedyś w zimie, tuż przed Bożym Narodzeniem, że wszyscy wychowankowie zostali zaproszeni do pani Heddi Pate (4)  mieszkającej w willi położonej za strumykiem. Usiedliśmy skromnie i cicho w holu, niektórzy na podłodze, a właściwie na pięknych dywanach, zajmując całe pomieszczenie i schody wiodące na piętro, po których zbiegał pan Pate znosząc z góry wielkie pudła. Harmider powstał dopiero, jak zaczęliśmy wyciągać z nich, wybierać i przymierzać przysłane z Ameryki buty. Gospodyni domu aktywnie w tym uczestniczyła. Pomagała nam i doradzała życzliwie, jak ekspedientka w eleganckim sklepie. Opuszczaliśmy jej willę szczęśliwi, każdy z własnymi nowymi butami. Wkrótce, gdy całą grupą wybraliśmy się na Pasterkę do kościoła w Konstancinie, mogliśmy przekonać się o zaletach tej zdobyczy. Ja miałem buty narciarskie, wysoko sznurowane, śnieg skrzypiał pod nimi szczególnie głośno, więc nikt nie mógł mieć wątpliwości, że są nowe. Chyba po raz pierwszy nie zmarzły mi nogi. Po powrocie z pasterki czekała na nas w świetlicy wspaniale ubrana choinka, którą przygotowały starsze dziewczęta. Przy choince, jarzącej się żywym światłem kolorowych świeczek śpiewaliśmy kolędy a ponieważ prezenty otrzymywaliśmy jednakowe, zatem nikt nikomu nie zazdrościł i wszyscy się radowali.

Choinka obwieszona była gęsto błyszczącymi i kuszącymi cukierkami. Jako, że nasze sypialnie sąsiadowały ze świetlicą, więc siłą rzeczy, w dzień, musieliśmy często, grzecznie, a zdarzało się, że i z niekłamanym zachwytem, obok niej przechodzić. Nocą jednak, zakradaliśmy się pod jej rozłożyste gałęzie, ściągając najniżej wiszące cukierki, tak że do końca świąt ostawały się jedynie te wiszące bardzo wysoko.

W „Anusi” były wystawiane Jasełka. Mieliśmy kłopot z rozpoznaniem, kto brał udział w przedstawieniu, i w jakiej roli wystąpił, mimo tego, że przecież na co dzień dobrze się znaliśmy.

 
Sypialnia i świetlica. Zdjecie ze zbiorów autora.

W którymś roku zachorowałem na „świnkę”. Leżałem wówczas w izolatce zlokalizowanej na piętrze dziewcząt i miałem okazję słyszeć, jak pani Lusia Dziemian (5) czytała im książki. Czytelnictwo w domu dziecka stało na dobrym poziomie. Mieliśmy własną bibliotekę prowadzoną przez wybrane „bibliotekarki” i czas na czytanie książek oraz odrabianie lekcji, chyba że ktoś, jak ja, programowo zaniedbywał te zajęcia. Do szkoły chodziliśmy, ulicą Prusa, do Skolimowa. Dziewczęta nosiły „podkolanówki”, w których nie tylko były rozpoznawalne, jako dzieci z domu dziecka, ale też marzły w zimie. Natomiast na mnie po powrocie ze szkoły, w mroźne zimowe dni, czekały w kuchni dwie miednice: jedna z zimną, a druga z gorącą wodą. Musiałem w nich naprzemiennie moczyć ręce, ratując je przed odmrożeniem.

Pewnego dnia, przed willę Domu Dziecka przy ulicy Potulickiej zajechał samochód - wojenny UAZ (6). Do rodzeństwa Rowińskich: Roberta, Wandy, Janka i Staszka (dzieci żydowskiej rodziny) przyjechał ojciec. Radości było co niemiara, również dla nas. Pan Rowiński woził „Anusiaków” wokół willi i po przyległych uliczkach, a nawet pozwalał swojemu najstarszemu synowi Robertowi prowadzić „samodzielnie” samochód, wypełniony po brzegi dzieciarnią. Nie wiem tylko kim był pan Rowiński, ubrany po cywilnemu i dysponujący samochodem wojskowym. Wpadł raz odwiedzić swoje dzieci i już więcej się nie pokazał. Nieco wcześniej, podobnymi samochodami po uliczkach Konstancina, od jednego pobocza do drugiego, jeździli pijani żołnierze Armii Czerwonej, a ulicą Prusa, i dalej na wschód za Wisłę, pędzili stada krów poganiane wystrzałami z pistoletów. Za nimi ciągnęły się wozy z łupem wypełnione rannymi lub nieżywymi zwierzętami, układanymi jak drzewo, jedne na drugich. Ryki krów i tumany kurzu wylewały się na Plac Sportowy i okolicę.

Mijały dni. W „Anusi” kształtowały się pewne zwyczaje i powstawały zmieniające się „mody”. Starsi chłopcy obok normalnej nauki szkolnej, odrabiania lekcji, sprzątania sypialni itp. wymyślali sobie przeróżne zajęcia. Były to między innymi różnorakie gry, zawody i turnieje, na przykład turniej w „cymbergaja” w oprawie i z emocjami na miarę Mistrzostw Europy. Kiedy indziej modna była „zośka” czy szachy, a w jeszcze innym czasie piłka nożna lub krokiet. Oczywiście dziewczęta też miały swoje zabawy. Lalka z Basią Chorzczewską bawiły się na przykład w wymyśloną przez siebie odmianę „ciuciubabki”. Polegała ona na tym, że przy zgaszonym świetle, w zupełnie ciemnej sypialni, czołgały się bezszelestnie pod łóżkami, chowając się w różne kąty i kryjówki. Która z nich pierwsza złapała drugą, ta wygrywała. Strachu i pisku było co niemiara. Do niebywałych wydarzeń zaliczyć wypada pisanie przez starszych chłopców książek własnego autorstwa, wyrywanych z rąk do rąk, na jedną noc do przeczytania.


Odrabianie lekcji. Zdjęcie ze zbiorów autora.

Wśród wychowanków domu dziecka „rej wodziła” Inka, którą dzieci same wybrały na przewodniczącą samorządu. Samorząd, niewątpliwie pod okiem pani kierowniczki, działał prężnie poprzez swoje rozliczne sekcje. Podczas zebrań samorządu, wychowankowie oceniali pracę poszczególnych sekcji i zgłaszali swoje uwagi oraz pomysły. Samorząd miał swój organ prasowy w postaci kolegium redakcyjnego gazetki ściennej o nazwie „Zew”. Każdy numer „Zewu” przynosił nowe informacje i artykuły będące odbiciem realnego życia domu. Inka wykonywała do nich rysunki i kolorowe „szlaczki”. Praca nad edycją kolejnego numeru przeciągała się nieraz do późnej nocy.


Zespół redakcyjny gazetki ściennej „Zew”. Zdjęcie ze zbiorów autora.

Ponadto Inka grała wszystkim „Anusiakom” na fortepianie, a na lekcje jeździła do szkoły muzycznej w Warszawie. Na fortepianie grała też Jadzia Nadolna. W „Anusi”, między innymi z okazji różnych rocznic lub zakończenia roku szkolnego, odbywały się przedstawienia a czasem nawet koncerty z udziałem zaproszonej pani nauczycielki ze szkoły muzycznej. Na jednym z nich Inka grała coś Chopina, chyba Preludium Des – dur, op. 28 nr 15, a Janek Rowiński recytował na muzycznym tle - "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…" (7).

Prawdopodobnie za największe wydarzenie o charakterze artystycznym należałoby uznać wielokrotnie powtarzane próby do „Dziadów” Adama Mickiewicza, prowadzone przez kierowniczkę domu dziecka Annę Stępniewską. Osobiście w nich uczestniczyłem grając w Prologu do części I „Dziadów” rolę dziecka (Pachole), które prowadziło starca (Guślarza) do kaplicy cmentarnej na spotkanie z duszami czyśćcowymi. Wielkie wrażenie wywarła na mnie scena, w której zjawy opowiadają o swoim przeszłym życiu na ziemi. Wspaniała była rola Pana, którą zagrał, w poszarpanej białej koszuli Poldek, i rola Zosi, w wykonaniu Inki, oświetlonej, z braku reflektora, światłem nocnej lampy. I choć rzecz nie toczyła się w prawdziwym teatrze, to przecież i tu, równie mocno wybrzmiał problem krzywdy i sprawiedliwości. Niezależnie od własnych przedstawień naszego domu, wydarzeniem „sezonu teatralnego” w tamtych latach było przedstawienie „Balladyny” Juliusza Słowackiego, w wykonaniu uczniów Gimnazjum im. Tadeusza Reytana w Warszawie. Przedstawienie odbywało się o zmroku, w jakiejś tajemniczej willi (8), i to na wstępie z pierwszymi scenami mrożącymi krew w żyłach. Długo zastanawiałem się, jak to jest możliwe, ażeby siostra zabiła siostrę. Wówczas nie znałem jeszcze uczucia zazdrości.

* * *

Wspominając Dom Dziecka „Anusia” z dzisiejszej perspektywy mogę dostrzec zarys funkcjonującego w nim systemu wychowawczego. Używając pojęcia system mam na myśli szczególną organizację prowadzonej tam działalności wychowawczej, której istotą było to, iż układ jej elementów i zachodzących między nimi relacji zapewniał osiąganie założonych celów w stopniu daleko wyższym, niż w wychowaniu przebiegającym dowolnie czy spontanicznie. Tak ogólne i niespecyficzne ujęcie kategorii teoretycznej i praktycznej, jaką stanowi system opiekuńczo-wychowawczy (9) oczywiście nie wyjaśnia tego, o jakie elementy tu chodzi, na czym miałyby polegać związki między nimi, jaka jest aksjologiczna i etyczna treść celów wychowania, zasad regulujących codzienne życie wychowanków i wreszcie, w jaki sposób ma funkcjonować ten układ, jako zintegrowana i sensowna całość. Trzeba jednak docenić przebiegające na dobrym poziomie życie kulturalne domu, stanowiące jakby główną warstwę merytoryczną struktury systemu osnutego na kanwie rozwiniętej samorządności. Dzięki pedagogicznym zdolnościom i zaangażowaniu kierowniczki, a także odwoływaniu się przez nią (w sposób bardziej intuicyjny, niż celowy) do wybranych metod i form harcerskich (nigdy ich tak nie nazywano), wychowankowie rozwijali swoje potencjalne możliwości, nabierali samodzielności i uczyli się kulturalnych zachowań. Atmosfera panująca w „Anusi” sprzyjała wzajemnej życzliwości, wyzwalała poczucie potrzeby udzielania pomocy innym oraz sprzyjała kształtowaniu się postawy odpowiedzialności za wspólnotę. Czy jednak stanowiła wystarczająco mocną barierę przed atakami nowej, agresywnej, a czasem zakamuflowanej ideologii socjalistycznego państwa PRL?


Zbiorowe zdjęcie „Anusiaków” wraz z personelem z ostatniego okresu istnienia domu dziecka. Zdjęcie ze zbiorów autora.


Szczecin, luty 2017 r.

Przypisy:

(1) Karolina Lubliner-Mianowska, Harcerskie domy dziecięce w Konstancinie, w: Harcerki 1939-1945. Relacje - pamiętniki, Warszawa 1985,, s. 206-218.

(2) Mazurek 3-Maja, polska pieśń patriotyczna do słów R. Suchodolskiego, autorstwo muzyki przypisywane
F. Chopinowi. Internetowa Encyklopedia PWN.

(3) „Anusia” spełniała swoją służebną rolę konspiracyjną, przyjmując na przechowanie dzieci rodziców aresztowanych i pochodzenia żydowskiego. Dom Małych Dzieci istniał w Konstancinie do sierpnia 1944 roku. Zob. Józefina Łapińska, Opieka nad dziećmi z Rodzin Wojkowych i żołnierzy Polski Walczącej, w: W obronie dzieci i młodzieży w Warszawie 1939 – 1944. Księga zbiorowa pod red. S. Tazbira, Warszawa 1975, s. 420.

(4) Zob. Kalejdoskop Konstancina-Jeziorny. Przewodnik turystyczny. Wyd. Konstanciński Dom Kultury 2015, s. 85.

(5) Pani Lusia nie była wychowawczynią, pracowała jako pielęgniarka poza domem dziecka. W późniejszym okresie pełniła funkcję „szefowej” w sanatorium dla dzieci w willi „Sosnówka”.

(6) Chodzi o rosyjską wersję amerykańskiego dżipa (Jeepa).

(7) Leopold Staff, Wybór poezji. Wyboru dokonał i wstępem poprzedził M. Jastrun. Przypisy opracowała M. Bojarska. Wydanie drugie, Wrocław-Warszawa-Kraków, 1970.

(8) W willi „Julisin” Gustawa Wertheima w Konstancinie. Zob. Kalejdoskop Konstancina-Jeziorny…, s. 189.

(9) Sowiński A. J., Chrześcijańskie przesłanki systemów wychowania, w: T. Sikorski, A. Wątor (red.), Religia jako źródło inspiracji w polskiej myśli politycznej XIX – XXI wieku, Szczecin 2007, s. 551-568.

 

Prof. Andrzej Jakub Sowiński (ur. 1938 roku), swoje dzieciństwo i młodość spędził w Konstancinie i Skolimowie. Z wykształcenia pedagog, był wieloletnim nauczycielem akademickim Uniwersytetu Szczecińskiego. Obecnie profesor Akademii Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie kieruje Katedrą Teorii Wychowania i Metodologii. Autor i redaktor wielu prac naukowych, ostatnio wydane pozycje to praca zbiorowa "Twórczość pedagogicznie kształtowana", Gorzów Wielkopolski 2015 oraz monografia "Eseje o wychowaniu adekwatnym", Gorzów Wielkopolski 2017.